Niewątpliwie preludium wydarzeń, które rozgrywają się na kartach omawianej powieści, stanowi wystąpienie wspomnianego już wyżej Hariego na Zjeździe Dziesięcioletnim. Jest to impreza naukowa mająca miejsce na Trantorze, planecie - stolicy Imperium Galaktycznego gromadzącego pod swymi rządami 25 milionów różnych światów i rządzonego przez Imperatora, Cleona I, a właściwie jego doradcę i szarą eminencję, Demerzela. Bo, mimo że od naszych czasów minęło srogie sto wieków z okładem, a ludzkość skolonizowała kosmos (a przynajmniej jego wycinek), to jednak nic tak naprawdę się w stosunkach międzyludzkich nie zmieniło. Ba, opisany przez Asimova świat, bardziej nawet niż ten nam współczesny przypomina czasy, bo ja wiem, Ludwika XIII. W końcu mamy nawet odpowiednik Richelieu, a i dworskich intryg tu nie brakuje. Ale wracając do Zjazdu, wystąpienie nie znanego bliżej matematyka wywołuje niepokój wśród sfer rządowych, a jego samego zmusza do ucieczki przed czynnikami oficjalnymi, którym wydaje się, że oto ziścił się mokry sen każdego satrapy, bo z referatu Seldona zrozumieli tylko tyle, że można przepowiadać przyszłość.
Taka sytuacja pozwoliła autorowi przeciągnąć nas przez kilka sfer Trantora i pokazać, że świat ludzkości dalej pełen jest podziałów, uprzedzeń, dziwnych wierzeń, przemocy, mizoginizmu, wielu nierówności, żądzy władzy, etc., etc. W skrócie - nihil novi, człowiek nie nauczył się niczego na swoich błędach. Rozpoczyna zatem Hari swoją pełną przygód wycieczkę, a raczej eskapadę, od imperialnych pomieszczeń, by po pobycie na Uniwersytecie Streelinga (neutralny i eksterytorialny ośrodek naukowy), przez mocno patriarchalny Mycogen, podzielony nierównościami społecznymi Dahl, dotrzeć do militarystycznego sektora Wye, gdzie wyjaśni się większość ukrytych w tekście (acz niezbyt mocno) zagadek. Dodać należy, że w swej niedoli nie jest uczony sam. Wsparcia udzielają mu bowiem: tajemniczy nieznajomy, Chetter Hummin oraz poznana na Uniwersytecie doktorka Dors Venabili.
Trzeba przyznać, że udał się Asimovowi ten miks sf, powieści drogi, przygody, tajemnicy i romansu. Lektura gładko mknie naprzód, a czytelnik nie musi się zatrzymywać, by zmierzyć się z jakimiś naukowymi teoriami, które przerastają jego wiedzę czy futurystycznymi wizjami, których nie jest w stanie sobie zobrazować. Ja, zwykły chłop ze wsi, poczytuję to sobie za plus, aczkolwiek czasem uproszczenia stosowane przez twórcę Fundacji troszkę mnie uwierały, a myśli w stylu: "Naprawdę, tylko o tyle poszliśmy naprzód w ciągu tych wszystkich lat?", pojawiały się wcale nierzadko. Rozumiem jednak, że opisanie złożoności stosunków panujących choćby na samym Trantorze (800 różnych sektorów), wymagałoby morza słów i papieru i trzeba było szukać kompromisu.
I teraz stoję niejako na rozdrożu, bo w sumie nie wiem czy dalej chcę podróżować po świecie Fundacji. A jeśli już, to czy tą samą drogą (kolejność wydarzeń) czy jednak przejść od razu do jądra cyklu i wgryźć się w tom, który dał wszystkiemu początek? A może bałwochwalczo obejrzeć po prostu serial? Wiem natomiast jedno, po Asimova warto było sięgnąć.
Profesjonalnie o "Preludium Fundacji" pisała Luiza z Owarinai Yume
Zarówno autor, jak i gatunek kompletnie mi nieznany, ale jeśli zdecyduję zbłądzić w kierunku sf to zapamiętam. Życzę zdrowych i pogodnych świąt a w przyszłym roku kontynuacji pisania na blogu :)
OdpowiedzUsuńZupełną zieleniną w sf nie jestem, ale fanbojem też nie. A ponieważ kończy mi się abo na platformę z serialem (a nie chcę przedłużać), to postanowiłem zaryzykować smażenie się w piekle dla krnąbrnych czytelników i obejrzeć rzeczoną Fundację :)
UsuńZ pisaniem, nie obiecuję, bo już za dużo w życiu naobiecywałem i tylko cacanki z tego wyszły. Zobaczymy. Zdrowia i spokoju :)