czwartek, 27 listopada 2008

"Nocne dreszcze" Dean R. Koontz


Z każdą kolejną, przeczytaną, książką Koontz'a coraz bardziej tracę do jego pisarstwa serce. Autor wchodzi w schemat i zaczyna operować pomysłami już wykorzystanymi, co zabija "świeżość", która tak mi się w poprzednich książkach podobała. Jednym z takich "przewodnich" tematów jest kontrola umysłu, wokół której osnuto wydarzenia z "Nocnych dreszczów".
Szalony naukowiec, to literacki wzorzec, którego najsłynniejszym bodaj przykładem jest dr Frankenstein. Z tym, że tamten chciał wygrać ze śmiercią, natomiast bohater Koontz'a ma pomysł bardziej przyziemny, acz nie mniej demoniczny. Otóż, chce całą ludzką populację przekształcić w powolne sobie roboty. W jaki sposób? Wynajduje serum, które wzmacnia bodźce działające na podświadomość, a następnie traktuje obiekt treścią podprogową, która pozwala przejąć nad człowiekiem całkowitą kontrolę. No, a dalej...?
Jak to co? Próba terenowa w zapyziałym górskim miasteczku i... hulaj pisarzu, rób co chcesz. Tylko rób to z głową. Bo niestety duży potencjał pomysłu został roztrwoniony na łzawą, krwawo - erotyczną opowiastkę, w której pozytywni bohaterowie mają więcej szczęścia niż rozumu i w ogóle nie wzbudzają sympatii, a szwarccharaktery są typowe aż do bólu.
Podsumowując - jeśli jeszcze nie czytałeś Koontz'a, raczej nie zaczynaj od "Nocnych ...". Weź sobie "Grom" albo "Złe miejsce". Jeśli czytałeś, to nic
nie stracisz nie sięgając po nią, bo jedyne co w niej fajne, to zmuszający do pomyślenia: "Jak ja bym wykorzystał taką, niemal boską, władzę?", pomysł. Ale żeby nad tym pomyśleć, nie trzeba przecież przegryzać się przez 300-stronicowy, nie najlepiej napisany, horror ;)

5 komentarzy:

  1. Zasadniczo pod horrorami się nie podpisuję, ale że stanowisko naczelnego komentopisarza zobowiązuje (dziś prawie, prawie że usłyszałam zarzut o bumelanctwo), toteż uroczyście obiecuję, że po "Nocne dreszcze" nie sięgnę.
    Zresztą sam tytuł jakiś taki - kojarzy się z zimnym kaloryferem w ciemną listopadową noc, kotem ukrytym w szafie, mężem na delegacji, a jedyny dostępny ogrzewacz to flaszeczka wiśniówki... :/

    OdpowiedzUsuń
  2. Ta wiśniówka mnie dobiła. Nie przepadam za psuciem alkoholu smakami owocowymi :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie piłeś dobrze zrobionej nalewki!
    Chcesz flaszeczkę pigwówki? :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiedziałem, że prędzej czy później (jak widać prędzej), wyjdzie na światło dzienne kwestia pigwówki. No dobrze, tu mnie masz :)

    OdpowiedzUsuń
  5. A propos pigwówki, to mam własnej, MOJEJ (tu puchnę z dumy) roboty.
    Pierwsza, z pigwy, wyszła koszmarnie mocna. Odstawiłam na rok i okazuje się, że z wiekiem nabiera szlachetności.
    Potem zrobiłam z pigwowca (bo to są dwa różne owoce, pigwa z pigwy i pigwa z pigwowca), wyszła wytrawna, zawiozłam do mamy, spróbowałyśmy i jednogłośnie uchwaliłyśmy, że dodamy miodu. Dodałyśmy.

    Cuuudo... :)

    Chcesz spróbować? Podaj adres, mam malutkie flaszeczki do rozdawania :)

    OdpowiedzUsuń

"Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników je zamieszczających. Prowadzący bloga nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii."