Mój starszy syn, po okresie nieprzytomnego pochłaniania słowa pisanego, popadł w czytelniczą stagnację, z której od czasu do czasu, niepocieszony tym faktem ojciec, próbuje go wyrwać. Podrzucam mu więc na nocną szafkę rzeczy, które w moim mniemaniu mogą go, kiedy już zostanie odcięty od multimediów, zainteresować. Ponieważ nie znam nowych serii młodzieżowej fantasy, na ich czytanie absolutnie nie mam czasu, a to one sprawdzają się w tym wyrywaniu najlepiej, robię to trochę na czuja. Niekiedy jednak znajduję kawalątko wolnej chwili i samopas przekonuję się, czy aby nie ukrzywdzam młodego czytelnika jakąś wyjątkową chałą. Tym razem padło na pierwszy tom autorstwa kobiecego tandemu pisarskiego. Ale do rzeczy.
Jest sobie zatem nastoletni chłopczyna, który miał, prawda, rodziców czarodziejów. No i teraz, psze szanownego Państwa, ma iść do takiej szkoły dla dzieciaków potrafiących władać magią. Przed przyjęciem do niej zgromadzona młodzież przechodzi testy i trafia do rywalizujących ze sobą grup. Jest też Ten Którego ..., tfu, znaczy, bardzo zły czarodziej, którego dobrze byłoby wspólnymi siłami pokonać ... Znacie? Znacie. Mógłbym jeszcze poszperać w pamięci i listę cech wspólnych z fabułą cyklu o najpopularniejszym młodocianym czarodzieju wydłużyć, ale w zasadzie po co? W końcu liczy się nie to co podobne, a to co pierwszy tom "Magisterium" od HP odróżnia. A jest to jeden zasadniczy element fabuły, który daje nadzieję na wyjście poza harrypotterową kliszę. Jaki? O tym wiadomo, sza! Mogę jedynie powiedzieć, że niestety, kinematografia (a pewnie i literatura też, ale akurat film mi pierwszy przyszedł do głowy, bo sławny bardzo), zdążyła już ten motyw wykorzystać.
Przyznaję, nie jest "Próba żelaza" jakoś specjalnie odkrywcza i nie zachwyca świeżymi pomysłami. Dodatkowo nastolatki zaludniające jej karty są tak na wskroś amerykańskie, że w jakimś tam stopniu moje odczucia podczas lektury pokrywały się z oglądaniem którejkolwiek z licznych school comedy. Gdybym był nastolatkiem, pewnie mogłoby mnie to ruszyć, ale walka wycofanego i zbuntowanego głównego bohatera z odpowiednikiem filmowego przywódcy drużyny futbolowej jest motywem tak ogranym, że ... sami wiecie. No i te szczegóły, niby inne, ale przecież takie same. Żeby daleko nie szukać, dzikie ostępy, które otaczają szkołę i są zaludnione przedziwnymi stworzeniami. Że też tam z krzaków nie wypadł Rubeus, to się do tej pory nadziwić nie mogę.
Czy sięgnę po drugi tom? A i owszem. Strasznie bowiem korci mnie, żeby się dowiedzieć jak też Callum poradzi sobie ze świeżo odkrytą tajemnicą. Oby tylko autorki nie poszły na łatwiznę i znów nie posłużyły się ogranymi chwytami fabularnymi. A może po prostu ja mam za duże wymagania i rzeczywiście w temacie nastoletnich machaczy różdżkami nie ma już nic nowego do napisania?
Przyznaję, nie jest "Próba żelaza" jakoś specjalnie odkrywcza i nie zachwyca świeżymi pomysłami. Dodatkowo nastolatki zaludniające jej karty są tak na wskroś amerykańskie, że w jakimś tam stopniu moje odczucia podczas lektury pokrywały się z oglądaniem którejkolwiek z licznych school comedy. Gdybym był nastolatkiem, pewnie mogłoby mnie to ruszyć, ale walka wycofanego i zbuntowanego głównego bohatera z odpowiednikiem filmowego przywódcy drużyny futbolowej jest motywem tak ogranym, że ... sami wiecie. No i te szczegóły, niby inne, ale przecież takie same. Żeby daleko nie szukać, dzikie ostępy, które otaczają szkołę i są zaludnione przedziwnymi stworzeniami. Że też tam z krzaków nie wypadł Rubeus, to się do tej pory nadziwić nie mogę.
Czy sięgnę po drugi tom? A i owszem. Strasznie bowiem korci mnie, żeby się dowiedzieć jak też Callum poradzi sobie ze świeżo odkrytą tajemnicą. Oby tylko autorki nie poszły na łatwiznę i znów nie posłużyły się ogranymi chwytami fabularnymi. A może po prostu ja mam za duże wymagania i rzeczywiście w temacie nastoletnich machaczy różdżkami nie ma już nic nowego do napisania?
Czy ja widzę nowy lejałcik? Bardzo gustowny i taki wiośniany :D
OdpowiedzUsuńA co do klisz, to wiadomo, że najbardziej lubimy to, co znamy :D
A jakoś tak. Pisać nie piszę, to se choć pogrzebałem w prostej templatce :P I może lubimy, to co znamy, ale zachwytu te kolejne odgrzewane kotlety w nas nie wzbudzają. Niestety :(
UsuńMilutko wyszło :) A co do kotletów, to nie nas, starych, mają one zachwycać przecież :P
UsuńA może po prostu każde pokolenie ma swoje kotlety :)
UsuńFajny kolor, nie-jesienny, przekorny...
ZwL: Dlatego zaznaczam, żem stary lis i już mnie ta żonglerka kliszami średnio bawi :) Żałuję tylko, że Starszy tego nie dostrzega. Na sugestię, że to bez mała skóra zdjęta z Pottera, wielkie oburzenie. Po wypunktowaniu krok po kroku, przyznaje mi rację, ale nie przeszkadza mu to być mocno zainteresowanym kontynuacją :P Zganiam tę bezrefleksyjność na wiek, i nie rozpaczam, bo w końcu ja, stary koń, też czasem łykam pewne rzeczy jak pelikan, :P
UsuńMichał: Też tak myślę. Gdyby przyjrzeć się topowym autorom naszego pokolenia, to też całe serie ciągnięte były na jednym schemacie. Chwyciło, sprzedało się, czemu tego nie wykorzystać :P A i czytelnik był spokojniejszy, bo wiedział po co sięga :) Co do koloru, to jak się ma 10 minut na zmianę dizajnu, to jedyne co można zrobić, to przerzucić kolumnę na lewo i zmienić kolory właśnie :)
Moja córka też trzyma się tego, co zna, faktycznie kwestia wieku. Ja już nie reaguję i nie wskazuję słabych punktów, raczej skupiam się na poszerzaniu oferty, chociaż słabo mi idzie.
UsuńTak, właśnie. Po napisaniu z doskoku komentarza przyszła mi do głowy długa litania autorów takich serii, w moim przypadku May, Szklarski, Nienacki (pasowałby też Wernic, ale nigdy mi nie podchodził - zawsze odbierałem jego książki jako nieautentyczną podróbkę westernu, co nie dotyczyło na przykład Maya :)
UsuńI tu właśnie dochodzimy do młodzieńczej bezrefleksyjności. Wernica czytałem, aż się kurzyło. Podobnie jak wszystkie inne westerny, np. wydawane w, bodajże, Globie produkcyjniaki niejakiego Hugh Pendextera :)
UsuńZwL: Miałem napisać, że twoja córa przynajmniej zalicza kolejne powtórki, a mój Starszy łyka i porzuca, ale ugryzłem się w klawiaturę, bo nieprawdą byłoby. Też ma ulubione książki i też potrafi się na nich zafiksować. Otuchą napawa mnie fakt, że jednak książki coś tam dla niego znaczą. Podczas wspólnego czytania programu TK, sam opracował swój plan minimum i tym razem nie ja jego, ale On mnie będzie ciągnął na niektóre stoiska. Jego must have ma być spotkanie z dr Kruszewiczem :)
UsuńNo akurat czytanie po fafnaście razy tego samego ma po mnie :D też uwielbiałem zaczytywać ulubione książki.
UsuńMy zjeżdżamy bez dzieci do Krakowa, nienawykłe do tłumów są.
Też bym wolał sam pobrykać wśród stoisk, bo po początkowym entuzjazmie nieuchronnie pojawia się jękolenie, ale jak nauczyłem od maleńkości, tak teraz nie mam serca odmówić. Tym bardziej, że jadą z własnymi zaskórniakami. Pewnie drugie tyle dołożymy, ale cóż, ofiary na polu krzewienia czytelnictwa muszą być :P
UsuńNo ja szczęśliwie nie uczyłem obcowania z kulturą ani nie dawałem kieszonkowego, żeby miały zaskórniaki :D Bardzo to było przewidujące z mojej strony :D
UsuńBardzo :)
UsuńZmiany działają odświeżająco (jak rum z limonką i miętą).
OdpowiedzUsuńAle że sięgniesz po drugi tom, to mnie dziwi. Z tego, co piszesz, nic tam nie ma.
Rum z limonką i miętą, powiadasz? No i namówiła :D
UsuńA co do sięgania, to sama wiesz jak to jest. Wystarczy jeden haczyk i człowiek przewraca te strony, mimo że teoretycznie wie jak to wszystko się dalej potoczy. Spróbuję. Tym bardziej, że bez żalu porzucałem młodzieżowe tasiemce po trzecim czy nawet czwartym tomie ("Gone" czy "Jutro") :)
A, właściwie masz rację. Takie czytanie bez zobowiązań, super.
Usuń