Skleroza sklerozą, ale żeby po ludziach trzeba było sobie przypominać, że akcja czytanych w młodości książek, miała miejsce nie tylko w stolicy, na Mazurach czy po innych Malborkach, ale również na terenie własnej Małej Ojczyzny, to już wstyd. Bladość mych jagód pąs więc wstydu krasi, a gwoli pokuty samemu sobie na tę okoliczność zadanej, ruszyłem pozycji z przygodami osadzonymi w Górach Świętokrzyskich szukać. I tym oto sposobem przeczytałem o dziejach pewnego harcerskiego obozu, który grupa młodzieńców rozbiła w okolicach znanej mi skądinąd góry Radostowej, nad równie znaną Lubrzanką, w pobliżu, a jakże, znanych, Mąchocic.
Od razu śpieszę donieść, że to książka nie na dzisiejsze czasy. Bo kto to widział wozić dzieci na wczasy na pace rozklekotanej ciężarówki, miast klimatyzowanym autobusem? Który rodzic pozwoliłby, żeby jego pociecha kąpała się w zimnej rzece, gdy standardem jest wanna z hydromasażem i jadła pajdę chleba z marmoladą pod herbatkę z wody gotowanej nad ogniskiem (fuj, fafrącle!), rezygnując ze szwedzkiego stołu z krułasantami i kawiorem (a co, jak inclusive, to inclusive)? No właśnie. A Seweryna Szmaglewska opisała harcerski wypoczynek w wersji tuż powojennej, czyli raczej non niż all.
Mimo powyższej szydery mam jednak nadzieję i mocno w to wierzę, że moi synowie za wypoczynek uznawać będą raczej spartańskie warunki harcerskiego obozu niż piernaty trzygwiazdkowego hotelu. Że podobnie jak Marek Osiński i jego koledzy odnajdą dużo radości w pieszych rajdach po ziemi swoich przodków i dane im będzie doświadczyć emocji związanych z udziałem w podchodach. Bo proza Szmaglewskiej mimo, że z mojego punktu widzenia, nieco naiwna, to jednak i we mnie, starym cynicznym pryku, rozpaliła chęć zakupienia namiotu, biwakowania, zjadania samodzielnie przyrządzanych nad ogniem turystycznej maszynki posiłków i co za tym wszystkim idzie, zyskania choćby namiastki poczucia niczym nieskrępowanej wolności.
To książka niezbyt (cóż to jest pół wieku z haczykiem?) stara, ale już dla dzisiejszego odbiorcy w wieku lat nastu na wskroś staroświecka. Wydarzeniem jest w nim spotkanie weterana partyzanta, nocna warta i śledztwo w sprawie ginącego z namiotu kwatermistrzowskiego mleka. Nie ma gadżetów, supermocy i szybkiej, teledyskowej akcji. Są za to dylematy wieku cielęcego, jest patos smarkaczych postanowień i siła wspólnych przeżyć. Normalką jest to, że harcerz zna alfabet Morsa, że pomaga starszym i potrzebującym, że zajmuje się zwierzętami. Słowem, świat starych wartości, ot co.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że powieść mnie porwała. Zdarzały się ziewnięcia, zdarzał cyniczny rechot, ale ostatecznie stwierdzam, że to dobra książka. Rozbudzająca potrzebę przeżycia Przygody, takiej właśnie, przez duże P. i to najlepiej w okolicznościach dzikiej przyrody. Kierująca uwagę czytelnika na to, co na wyciągnięcie ręki: lokalne legendy, nieznane zakątki, ludzie. I przypominająca, że jak człowiek był młody, to wystarczył “lasek” złożony z pięciu drzew na krzyż plus garść nieokiełznanej wyobraźni, żeby świetnie bawić się w towarzystwie rówieśników przez cały boży dzień.
Od razu śpieszę donieść, że to książka nie na dzisiejsze czasy. Bo kto to widział wozić dzieci na wczasy na pace rozklekotanej ciężarówki, miast klimatyzowanym autobusem? Który rodzic pozwoliłby, żeby jego pociecha kąpała się w zimnej rzece, gdy standardem jest wanna z hydromasażem i jadła pajdę chleba z marmoladą pod herbatkę z wody gotowanej nad ogniskiem (fuj, fafrącle!), rezygnując ze szwedzkiego stołu z krułasantami i kawiorem (a co, jak inclusive, to inclusive)? No właśnie. A Seweryna Szmaglewska opisała harcerski wypoczynek w wersji tuż powojennej, czyli raczej non niż all.
Mimo powyższej szydery mam jednak nadzieję i mocno w to wierzę, że moi synowie za wypoczynek uznawać będą raczej spartańskie warunki harcerskiego obozu niż piernaty trzygwiazdkowego hotelu. Że podobnie jak Marek Osiński i jego koledzy odnajdą dużo radości w pieszych rajdach po ziemi swoich przodków i dane im będzie doświadczyć emocji związanych z udziałem w podchodach. Bo proza Szmaglewskiej mimo, że z mojego punktu widzenia, nieco naiwna, to jednak i we mnie, starym cynicznym pryku, rozpaliła chęć zakupienia namiotu, biwakowania, zjadania samodzielnie przyrządzanych nad ogniem turystycznej maszynki posiłków i co za tym wszystkim idzie, zyskania choćby namiastki poczucia niczym nieskrępowanej wolności.
To książka niezbyt (cóż to jest pół wieku z haczykiem?) stara, ale już dla dzisiejszego odbiorcy w wieku lat nastu na wskroś staroświecka. Wydarzeniem jest w nim spotkanie weterana partyzanta, nocna warta i śledztwo w sprawie ginącego z namiotu kwatermistrzowskiego mleka. Nie ma gadżetów, supermocy i szybkiej, teledyskowej akcji. Są za to dylematy wieku cielęcego, jest patos smarkaczych postanowień i siła wspólnych przeżyć. Normalką jest to, że harcerz zna alfabet Morsa, że pomaga starszym i potrzebującym, że zajmuje się zwierzętami. Słowem, świat starych wartości, ot co.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że powieść mnie porwała. Zdarzały się ziewnięcia, zdarzał cyniczny rechot, ale ostatecznie stwierdzam, że to dobra książka. Rozbudzająca potrzebę przeżycia Przygody, takiej właśnie, przez duże P. i to najlepiej w okolicznościach dzikiej przyrody. Kierująca uwagę czytelnika na to, co na wyciągnięcie ręki: lokalne legendy, nieznane zakątki, ludzie. I przypominająca, że jak człowiek był młody, to wystarczył “lasek” złożony z pięciu drzew na krzyż plus garść nieokiełznanej wyobraźni, żeby świetnie bawić się w towarzystwie rówieśników przez cały boży dzień.
PS. Sympatycznym dodatkiem w czytanym przeze mnie wydaniu były nieliczne (szkoda!) ilustracje Zbigniewa Lengrena. Odsyłam do niezawodnej w takich razach jarmili :)
PPS. Dla miłośników aktorskich talentów panów: Malajkata i Pazury - jest film na podstawie. Niestety oprócz tego, że jest, nic więcej o nim powiedzieć nie mogę :)
Po pierwsze, z braku laku (i urlopu) lepszy taki pąs na jagodach niż żaden!"P
OdpowiedzUsuńPo drugie, nie wiem czy współcześnie da się biwakować w takich warunkach. Spędziwszy dziesięć dni na kempingu i poobserwowawszy sprzęty, z jakimi jeździ się teraz "pod namiot" (telewizor LCD lub plazma, nie odróżniam, antena satelitarna, lampki świąteczne, aby wieczorami nie było nam smutno, mikrofalówka, abyśmy z głodu i farfocli nie umarli), mam co do tego pewne wątpliwości.
Po trzecie, czytam właśnie ze Starszym "Wakacje z duchami". Drugi, czwarty i piąty akapit Twojego posta mogłabym w zasadzie przepisać:)
Da się, da się, tylko to trzeba mieć naprawdę zdrowo zryty beret (w baaaaardzo pozytywnym sensie, oczywiście) i jakiś wewnętrzny power. Ja co i rusz z zazdrością patrzę na to co wyczynia Paweł Pontek ze swoimi chłopakami. Kiedyś z żoną, po jej odejściu sam, wiedzie synów ku Przygodzie. Mam nadzieję, że kiedyś ruszę w taką podróż i będę mógł powiedzieć, że ta ekipa była dla mnie inspiracją.
UsuńCo do książek naszej młodości. Świat się zmienia i jak sama słusznie zauważyłaś sposoby podróżowania i wypoczywania, również. I choć z jednej strony marzy mi się ten opiewany i gęsto dokumentowany fotograficznie na NK i FB ful wypas z leżeniem do góry du..., tego, brzuchem, to jednak bardziej do mojej wyobraźni przemawia czar dawnych dni i taka na przykład relacja Bobkowskiego z rowerowego powrotu do wojennego Paryża :)
Będę Wam kibicować z oddali, bowiem dopóki nie wymyślą ludzkich części zamiennych mi taka wyprawa nie będzie chyba pisana (dodatkowo przydałby się jakiś bacik do poganiania leniuchów, ale to doprawdy drobiażdżek!). Zdaje się, że Paweł Beręsewicz też swego czasu odbył - razem z całą rodziną - rowerową wyprawę do Francji.
UsuńWczoraj moi koledzy i koleżanki z pracy opowiadali o swoich powakacyjnych wrażeniach. Im kto miał więcej gwiazdek w hotelu, tym trudniej przychodziło mi przywoływanie na twarz entuzjastycznego uśmiechu. Póki co, wolę moje pośrodku i mam nadzieję, że tak zostanie, a i dzieci nie będą w przyszłości musiały korzystać z psychoterapeutycznych kozetek, na których będą skarżyć się na niezapewnianie im w dzieciństwie wystarczających luksusów:P
Moje chłopaki są biedne w tym roku, bo nawet krajowym wypadem nie mogą się pochwalić. A licytacja w gromadzie trwa, że o zbliżającym się powrocie do grup przedszkolnych / szkolnych nie wspomnę. I mam nadzieję, że uda mi się w końcu zmobilizować, bo przy takim tempie jak teraz, to się okaże, że nie ma z kim jechać, bo jestem ojcem dwóch młodzieńców, którzy zamiast ojca i namiotu jego, chętniej widzieliby się w tym x gwiazdkowcu z seksownym dziewczęciem u boku :(
UsuńNiezawodny Paweł Beręsewicz rzeczywiście popełnił książkę o której piszesz. Oprócz Francji zwiedzali też Szkocję :D
E, chyba jeszcze trochę czasu nam dadzą, co? Zaobserwowane przeze mnie na kosmopolitycznym kempingu są takie, że gdzieś do 13 roku życia młodzież ciągnie się z rodzicami bez większych oporów. Potem jednak chyba faktycznie - można skusić ją tylko ilością gwiazdek:(
UsuńJeśli chodzi o Beręsewicza, miałam na myśli nie tylko książkę, ale i jego własne przeżycia. Z tego co mi wiadomo, nadal chętnie objeżdża rowerem te okolice, w których się znajduje, choćby przy okazji spotkań autorskich:)
Żeby tylko bez przegięć w drugą stronę, bo trzydziestolatek na garnuchu, nawet jeśli miałaby to być poobijana na tych teoretycznych wyprawach menażka, to też niefajnie :P Mam jednak nadzieję, że wspólne eskapady uda mi się zorganizować przed cezurą podaną przez Ciebie :D
UsuńA pana Pawła muszę, po prostu muszę, ściągnąć na spotkanie. Trzymaj kciuki. :D
Trzymam! Uda się na pewno (czyż ktoś mógłby Ci się oprzeć?:D)
UsuńO przepraszam! W Malborku rozgrywa się akcja niestety tylko jednej szerzej znanej powieści - "Pan Samochodzik i templariusze" ale w sumie co się dziwić, no bo gdzie płaskim Żuławom do Gór Świętokrzyskich :-)
OdpowiedzUsuńNie wartościujmy, panie kolego, nie wartościujmy :) W końcu nie bez kozery, jako członek podstawówkowego kółka tanecznego, wyśpiewywałem: "Piękna nasza Polska cała (...)" :D A zamczysku malborskiemu cóż możemy przeciwstawić. Ujazd jedynie :) A propos tego ostatniego, to muszę w końcu zebrać się i odwiedzić, bo ponoć renowacja wkroczyła w taką fazę, że jej efekty widać wreszcie gołym okiem.
UsuńByłem tam parę lat temu, niestety w szczycie sezonu, kiedy każdy atrakcyjniejszy zabytek jest rozdeptywany przez turystów i trudniej docenić jest jego walory. Za to udało mi się w samotności podziwiać nie tak odległą kolegiatę w Opatowie - super sprawa.
UsuńWarto - choćby ze względu na Lament Opatowski, który sam w sobie mógłby stać się punktem wyjścia do jakiejś przygodówki a la Pan Samochodzik właśnie. A może stał się, bo tych pogrobowców cyklu nie czytałem? :P
UsuńTeż nie miałem do nich siły ale podobno nie ma czego żałować, bo nic już w nich ze starego pana Tomasza nie zostało, zresztą i Nienacki w końcówce pozostawiał dużo do życzenia.
UsuńE tam, moja najstarsza spędziła w tym roku dwutygodniowy namiotowy obóz w kompletnej górskiej głuszy, bez komórki (i zasięgu), za to z wykopaną latryną, skleconą z cegieł kuchnią polową i zimną wodą w strumieniu. A na miejsce dojechali pekaesem, bez klimatyzacji. I da się. A "Czarne stopy" przeczytała z wypiekami, więc chyba się nie przeterminowały. Ja też uwielbiałam je za młodu. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńJa nie mówię, że się nie da, bo wiem, że może być jak piszesz. Ale ilu jest tak naprawdę rodziców, którzy "skazują" dziecko na taki rodzaj wypoczynku? Tym bardziej jak ich stać na full wypas z bułeczkami do łóżka :P
UsuńU mnie wypieków nie stwierdzono, a pierwszego czytania nie pamiętam i nie wiem czy były, ale jestem w stanie uwierzyć, że współczesne dziecko też się zachwyci. W końcu to historia o zniknięciu spod rodzicielskiego oka i szkole samodzielności, której w pewnym wieku dzieci łakną jak kania dżdżu (samodzielności, nie szkoły:)
Mój syn się męczył nieziemsko przy tej lekturze, choć kąpie się w wakacje w zimnej rzece, a wozimy go rozklekotanym samochodem (autobusu niestety nie mamy). Sama idea harcerstwa nie za bardzo do niego przemawiała, a ja nie potrafiłam rozgrzać emocji, bo i mi idea zawsze była obca.
OdpowiedzUsuńJa niestety byłem harcerzem, który z różnych względów na obozy nie jeździł, ale za to obozowych historii z ust druhów, którzy niejeden turnus w Harasiukach zaliczyli, nasłuchałem się co niemiara. I być może ten niedosyt z dzieciństwa chciałbym teraz sobie wynagrodzić, a i lektura, mimo że dla mnie wad niepozbawiona, podobała się nader :)
UsuńHarcerstwo do mnie nie przemawiało, nawet tak opisywane jak w Czarnych Stopach, ale przygody chłopaków lubię do dziś. Nie wiem, czy druga część nie ciut lepsza wręcz.
OdpowiedzUsuńJa harcerzem byłem krótko, bo w pewnym momencie zrobiło się nudno i na odczep się. Wyższości części drugiej na razie sprawdzał nie będę, bo wpierw pora na "Klub włóczykijów" :)
UsuńTo po Klubie sprawdź, nie pali się :P
UsuńPrzeczytałam gdzieś w V-VI klasie podstawówki i podobało mi się, ale też bez szału. Potrzeby powrotu nigdy nie poczułam. A ilustracje Lengrena jak zwykle rewelacyjne.
OdpowiedzUsuńTylko szkoda, że we wznowieniach KiW-u już się chyba nie znalazły :(
UsuńKiW jest w ogóle bez ilustracji.
UsuńJako stara harcerka mogę tylko westchnąć z rozmarzeniem: "To były czasy..."
OdpowiedzUsuńPamiętam swój pierwszy obóz w Międzywodziu na wyspie Wolin - leśna głusza, polanka wyznaczona przez miejscowe leśnictwo, do najbliższego sklepu parę kilometrów, gotowanie w kuchni polowej, nocne warty, podchody, neptunalia i kilka milionów komarów... Do domu wróciłam jako jeden wielki podrapany strupek, nieco niedomyty, ale z przeżyciami, które do dzisiaj są żywe. A upłynęło, bagatela, 33 lata...
Kilka lat później, już jako instruktorka, trafiłam w to samo miejsce - pole namiotowe, łazienki z ciepłą wodą, budynek gospodarczy z kuchnią i stołówką. Niby były warty i służba w kuchni, ale to już nie to samo:(
Świat zrobił wielki krok naprzód, tylko czasem się człowiek zastanawia czy chce tak szybko kroczyć razem z nim :) No i o prawdziwą dzicz coraz trudniej. Niby wydaje się człowiekowi czasem, że jest zupełnie sam, a tu nie mija 10 minut i już z krzaczorów słychać komórkową melodyjkę. Ach, nostalgia zawsze mnie dopada, gdy czytam o wędrówkach sprzed lat, ot, choćby tej w "Większym kawałku świata" :) Z drugiej strony, czemu zżymam się na tych, którzy lubią wypoczywać w luksusie? W końcu każdy robi jak lubi :D
UsuńTereskę i Okrętkę też miło wspominam. Ale nie wyobrażam sobie niestety, że za kilka lat mój Piotrek postanawia z kolegą (albo koleżanką) ruszyć w taką wyprawę jak one. Chyba bym zwariowała ze strachu...
UsuńByłam nastawiona na anty wobec harcerstwa, choć byłam i zuchem i harcerką swego czasu. W dodatku raz na obozie w Łazach. Wygnali nas nocą na plażę przez las bez latarek, już nie pisze jak byliśmy ubrani. Nie zapomnę tego chyba nigdy. Książkę czytałam i owszem:)
OdpowiedzUsuńHarcerska trauma? :) Ale poczytać o perypetiach Czarnych Stóp można całkiem bezpiecznie w wygodnym fotelu. I to w kompletnej garderobie, ba, nawet z latarką :D
UsuńTo do kompletu wspomnień doczytaj jeszcze "Plama na Złotej Puszczy". Chyba że Mazury odrzucają. Mnie się bardzo bardzo.
OdpowiedzUsuńA siermiężność i wygódka z serduszkiem to dziś egzotyka. Jak Tybet.
Nie znam, nie znam. Zapisuję na bliżej nieokreślone "kiedyś" :)
UsuńCo do serduszek, to ostatnio w jednej z opuszczonych, drewnianych chat oglądanych z rowerowego siodełka, taki kształt miały otwory w okiennicach. I właśnie takie miałem skojarzenie - sławojka :)
Książkę uwielbiałem, ale harcerstwo mnie nie kręciło - zawsze byłem aspołeczny, jedyna organizacja, do jakiej należałem w życiu to była Liga Ochrony Przyrody w podstawówce, bo zapisali wszystkich bez pytania.
OdpowiedzUsuńhttp://www.youtube.com/watch?v=Q5eStGLE9Lo - a film jest tu, daję linka, bo nie wiem, czy go nie wdziałeś, czy ironizujesz na temat jego jakości ;)
W LOPie byli chyba wszyscy i rzeczywiście głównie z łapanki :) A filmu nie widziałem, nie ironizuję i raczej nie poironizuję, bo po obejrzeniu losowych migawek jakoś szkoda mi chyba czasu i pozostanę przy literackim pierwowzorze :D
UsuńU nas bycie w LOPie łączyło się z bonusem: dostawało się wypasione zakładki do książek z zagrożonymi gatunkami. :)
UsuńJa zakładem nie pamiętam. Coś mi się kojarzy jakiś okrągły znaczek ze spinką i legitymacja. Słowem - obłowiłaś się :D
UsuńA u nas z łapanki brali tylko do TPPR:) Na spotkaniach - pewnie w ramach bonusu - podawano bardzo smaczną herbatkę z samowara. Z tego, co piszecie wychodzi jednak na to, że bardziej opłacało zapisać się do LOPu - korzyść majątkowa przynajmniej trwała, a po mojej herbatce został tylko wstydliwy epizod w życiorysie:PP
UsuńZ perspektywy czasu, wolałbym jednak herbatę z samowaru. A kartki pisałaś do jakiejś zaprzyjaźnionej pionierki? I dlaczego wstydliwy? :)
UsuńPewnie, że pisałam, tylko nie pamiętam czy do pionierki, czy do pioniera:) I wesołyje kartinki prenumerowałam:))
UsuńI jak to "czemu wstydliwy"? Nie zauważyłeś, że żyjemy w kraju, w którym wszyscy zaczęli życie dopiero po 1989 roku, w stronę Wschodu nawet nie spoglądają, a do partii to nikt nigdy nie należał? (a jak za słabo zatarł ślady, to dożywotnio zostaje wpisany na listę wrogów narodu:P)
Momarto, u nas też była obowiązkowa prenumerata Kartinek! :D Do tej pory pamiętam ich specyficzny zapach. :P
Usuń"Kartinki" to już mieliśmy jako ciekawostkę raczej, już bez obowiązkowej prenumeraty (podstawówka 1983-1991).
OdpowiedzUsuńWłaśnie usiłuję sobie przypomnieć, czy my te "Kartinki" czytaliśmy na lekcjach, czy trzeba się było nimi delektować w domowym zaciszu i zupełnie nie pamiętam. :(
UsuńOprócz "Kartinek" zgłębialiśmy jeszcze TO. Z tego co pamiętam był to poziom dla bardziej zaawansowanych :P
UsuńMój mąż twierdzi, że też to zgłębiał! :) To faktycznie była wersja dla wtajemniczonych. Nasza pani chyba nie miała złudzeń i o ile dobrze pamiętam, nie wyszliśmy poza poziom Kartinek. :)
UsuńTeż doznałam na własnej skórze, że czytanie o rodzinnych miejscach ma swój urok. Szmaglewska urodziła się 7 km od mojej rodzinnej miejscowości, której zresztą Stasiuk poświęcił kilka akapitów w Jadąc do Babadag. Nie spodziewałam się w książce laureata Nike wzmianki o Sulejowie, więc tym większa była pewna dziwna radość z tego faktu.
OdpowiedzUsuńSłowem, trzeba zrobić przegrzebki w poszukiwaniu książek z akcją w bliskiej okolicy :)
UsuńO mojej mieścinie wspomniał w swoich dziennikach Stefan Kisielewski i kilku innych.
OdpowiedzUsuń"Czarne Stopy" (cała seria zresztą) czekają w kartonie na piwnicznej półce na kolejne pokolenie, ale ono jakoś się nie kwapi do czytania książek.
Ta książka ma swoją wartość i urok, ale skierowana jest do ludzi w innym wieku niż Ty Bazylu (tak podejrzewam) stąd ziewnięcia i cyniczny rechot. Ja zetknęłam się z nią właśnie w takim cielęcym wieku i oceniam ja w skali "super".
macham, sarna
Witaj, dodałem Twój blog do obserwowanych, zapraszam do siebie na imperium książek, pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń