piątek, 31 października 2008

"Bumtarara" Edward Redliński


Każdy z nas zna kogoś kto był, albo zna kogoś, kto zna kogoś kto był, albo wręcz z rodziny ktoś był, bo już nie wspomnę, że, być może, był TAM sam. TAM, czyli w USA, w Stanach, za oceanem, w raju, w krainie miodem i mlekiem..., w świecie Levis'ów i coli w puszkach. Młodsi wzruszą ramionami, ale starsi wiedzą, że w Polsce były kiedyś czasy bez Levis'ów (Pewex'ów nie liczę), a puszki po coli z namaszczeniem zbierano (i to bynajmniej nie w celu zbycia u złomiarza) i ustawiano na segmentach, by przybyli goście mogli ogarnąć, jak światowa jest rodzina ;)
"Bumtarara" Redlińskiego to zbiór felietonów, wywiadów, opowiadań, które zostały podzielone na trzy części: przed, w i po Ameryce. Podobały mi się
wszystkie (no, może w wywiadach z Pułaskim i Kościuszką trochę pana Edwarda poniosło). Począwszy od "Bazaru", w którym przedstawia, typowy (do dziś zresztą) dla polskiej wsi festiwal próżności, po gorzką kontestację "grynpoityzacji" polskiego społeczeństwa (która trwa), w ostatnich szkicach. A pomiędzy jest Ameryka, gdzie na sukces trzeba zapracować, gdzie jest ciężko, ale nie niemożliwie, dla tych co chcą. Gdzie są karaluchy w pościeli, ale i kursy językowe, które pomogą zdobyć lepszą robotę itd. Redliński pokazuje, że wbrew temu co pisał wcześniej, Ameryka ma też swoje dobre strony, tylko trzeba się do niej odpowiednio ustawić. Nie wyklucza powrotu, ale tym razem to on chce dyktować warunki.
Czytało się dobrze. Polecam tym, dla których zdjęcie znajomego przy pontiacu z super laską i własnym house w tle, to przykład na poparcie tezy o american dream. Jak pokazuje Redliński, pozory czasem cholernie mylą.

"Policjanci" Dorothy Uhnak


Czasem, kiedy sam właściwie nie wiem co bym przeczytał, idę do biblioteki, staję między rzędami półek i na chybił trafił wyciągam rękę. Wielokroć ta metoda skutkowała lekturą męczącą, ale równie często zdarzały się książki dobre i bardzo dobre.
Książkę pani Uhnak zakwalifikowałbym do tych dobrych. Jest to właściwie saga rodzinna opisująca losy trzech pokoleń imigracyjnej, irlandzkiej rodziny O`Malleyów. Autorka skupia się na męskich członkach rodu, którzy są tytułowymi policjantami miasta Nowy Jork. Wraz z poznawaniem ich losów oraz losów ich najbliższej rodziny, zagłębiamy się również w codzienne życie nowojorskiego policjanta lat 30. 40. i 70.
Uhnak nie pisze o policji w sposób "gładki". Wręcz przeciwnie, ukazuje cały brud związany z pełnieniem tej zaszczytnej, wydawałoby się, służby. Korupcja, przekręty, nadużywanie władzy, psychopatyczne zachowania oto prawdziwe oblicze tych, którzy mieli "służyć i chronić".
Mimo, że troszkę chaotycznie napisana, warta jest tego, żeby ją Wam polecić.

"Martwa natura z krukami" Douglas Preston & Lincoln Child

Lubię cykle, które dają się czytać bez konieczności zachowania kolejności. Bo przecież wiadomo... A to cykl jest wydawany w Polsce metodą "Szansy na sukces"*, a to biblioteka kupuje od końca, a to sami kupimy i z partyzanta (znaczy z blurba) lub podczas lektury, dowiadujemy się, że to tom n-ty większej całości. A tak, spoko, luz. Są co prawda jakieś echa wydarzeń z poprzednich części, ale tak delikatne, że nie przeszkadzają w lekturze.
Taka jest właśnie "Martwa natura ..." , czwarty tom cyklu powieściowego o agencie specjalnym FBI - Pendergaście. I, cóż mogę powiedzieć, to właśnie ta tajemnicza i ekscentryczna postać, która w mojej wyobraźni przybrała kształt "trumniarza" rodem z Dzikiego Zachodu, sprawiła, że zwykły z pozoru thriller, stał się o wiele bardziej interesującą lekturą. Jest to o tyle dziwne, że czytałem też pierwszy tom cyklu pt. "Relikt" i za cholerę nie mogę sobie Pendergasta przypomnieć ;)
O czym to? A o tym, jak w pewnym "umierającym", małym amerykańskim miasteczku zaczyna grasować seryjny zabójca. Zabójca, którego cechuje nietypowa inwencja "twórcza" i który wymyka się wszelkim próbom ujęcia go w znane FBI ramki tzw. profilów. Przeciwko grasującemu, wśród niekończących się łanów kukurydzy, mordercy, staje szeryf, policja stanowa, no i oczywiście Pendergast. Cała sprawa zdaje się w nierozerwalny sposób wiązać z krwawą łaźnią, jaką kiedyś urządzili w okolicy Indianie, wybijając do nogi oddział białych "eksterminatorów", jednak już wkrótce zaczynają się pojawiać nowe, nie mniej obiecujące, tropy.
Podsumowanie w formie check listy. Napięcie - jest. Juszka - jest (duuuużo). Postacie, które można polubić - są. Odrobina nadprzyrodzonych mocy - jest. Klasyczna (choć nie do końca) dedukcja - jest. Odrobina zaskoczenia - jest. Czytać - yessss!!


*Tzn. nie wiem czy wydawnictwa zatrudniają pana Manna, ale mam nieodparte wrażenie, że ktoś te sznurki z cyferkami ciągnie ;)

"Ja gorę" i "Władca czasu" - antologie.



"Ja gorę", to pierwszy ze zbiorów nowel polskich autorów, piszących na przełomie XVIII i XIX wieku, których wyboru dokonał nie kto inny, jak Julian Tuwim. Zbiorek obejmuje dwanaście krótkich form, mogących pretendować do miana opowiadania fantastycznego.
Są to utwory bardzo różne. Mamy zatem pana Ossolińskiego, którego staropolszczyzna
psuje, nieobytemu z językiem naszych pradziadów czytelnikowi, przyjemność z lektury. Mamy fragment słynnego "Rękopisu ..." Jana Potockiego, szereg typowych opowieści o duchach, złych demonach i spotkaniu ze śmiercią (Barszczewski, Rzewuski, Korzeniowski). Mamy też konflikt romantyczny (uczucie czy rozum?) i odrobinę "mickiewiczowszczyzny" w utworze Józefa Dzierzkowskiego "Lekarz Magnetyczny", opowieści z morałem (Libelt, Tripplin), czy też klon barona Münchausena w "Paliwodzie" Sztymera. Jednym słowem różnorodność stylów i tematyki.
Książka warta przeczytania. Szczególnie polecam tym, którzy zapytani o
polecanki z dziedziny grozy wykrzykują: Poe, Lovecraft! Przeczytany przeze mnie zbiorek dowodzi, że "Polacy nie gęsi..." też straszyć potrafią ;)

PS. Na końcu książki zamieszczono krótkie noty biograficzne o autorach.



"Władca czasu" to drugi tom zebranych przez Tuwima polskich opowieści fantastycznych. Tym razem w zbiorze zaprezentowano ośmiu autorów i jedenaście opowiadań.
Tematyka jak zwykle różnorodna: od spotkania z diabłem po słynne
już żywiołaki Grabińskiego. Niektóre opowiadania podobały mi się bardziej ("Niewidzialny" Sygurda Wiśiowskiego, "Zapatan" Wł. Łozińskiego), inne mniej (opowiadania Dziekońskiego czy Prusa - tak, tak Bolesława).
Jedno jest natomiast pewne. Warto przeczytać "Władcę ...", by przekonać się, jak wielką
wyobraźnią dysponowali polscy XIX-wieczni noweliści. Pomysł ze sztucznym człowiekiem w "Szach i mat" Ludwika Niemojowskiego, przeniesienie człowieka współczesnego w przeszłość, w "Mojej przygodzie ..." Wł. Zagórskiego, czy w końcu najbardziej niezwykły, powstały 16 lat przed "Niewidzialnym człowiekiem" Wellsa, wspomniany już "Niewidzialny", świadczą, że nie tylko Amerykanie, ale również Polacy mieli spore poletko, na którym uprawiali amazing i weird stories.
Polecam. Klasyka.

PS. Oprócz wymienionych powyżej, cykl "Polska nowela fantastyczna" liczy sobie jeszcze trzy tomy. Szczegóły tutaj.

środa, 29 października 2008

"Pan X" Peter Straub


Zachęcony notką o autorze, który stawiany jest w jednym z rzędzie z S. Kingiem, czy A. Rice, sięgnąłem po "Pana X".
Książka ta opowiada historię Neda Dunstana, chłopca, który mimo, że jego biologiczna matka żyła, całe życie spędził w rodzinach zastępczych. Jako dorosły człowiek wraca, na wieść o chorobie matki, do rodzinnego miasteczka, od którego do tej pory
rodzicielka trzymała go z daleka. Dlaczego? Tego właśnie Neddie próbuje się dowiedzieć. Kto jest jego ojcem? Dlaczego jego rodzina jest taka dziwna? Jakie tajemnice kryje w sobie prowincjonalne amerykańskie miasteczko? Co z tym wszystkim ma wspólnego H. P. Lovecraft?
Wydawać by się mogło, że odpowiedzi na powyższe pytania powinny nas zaskoczyć i przyprawić o gęsią skórkę. A guzik. "Pan X" jest jedną z najnudniejszych i najbardziej zakręconych (w tym negatywnym znaczeniu) powieści grozy, jakie czytałem. Nie wiem też, czy to Straub tak pisze, czy to wina tłumaczenia, ale niektóre akapity, mimo że czytane kilka razy, były dla mnie tak zrozumiałe, jakby napisano je sanskrytem. Jako przykład kwiatek: "Nettie spytała, czy się przyłączę. Powiedziałem, że mogę gotów zjeść konia z kopytami." Ładne, prawda?
Podsumowując. Jestem zniechęcony do twórczości pana Petera i żałuję czasu poświęconego na lekturę. Boję się sięgnąć po "Talizman" i "Czarny dom", ale może pan King ratuje sytuację. Moim zdaniem nie warto, ale wybór należy do Was. Sugeruję jednak sięgnięcie po Kinga, bądź Koontza. Przynajmniej nie zaśniecie nad książką ;)

"Szklany klosz" Sylvia Plath


"Szklany klosz" to bodajże jedyna, napisana tuż przed samobójczą śmiercią, powieść wybitnej poetki Sylwii Plath. Jest to, prowadzony w pierwszej osobie, zapis obserwacji, których dokonuje cierpiąca na nerwicę połączoną z manią samobójczą, główna bohaterka - Esther Greenwood. Fakty opisywane przez autorkę w książce tak bardzo przystają do jej życia, że można pokusić się o nazwanie "Szklanego klosza" powieścią autobiograficzną.
Nigdy nie czyta mi się łatwo powieści o ludziach chorych psychicznie. W przypadku "Szklanego klosza" doszło u mnie jeszcze nieznośne uczucie, że główna bohaterka, jest w jakimś stopniu do mnie podobna. W jej obawach i lękach, obserwowałem niepokojącą zbieżność z własnymi myślami. Czy oznacza to, że jestem neurotykiem? Pewnie każdy z nas po trosze jest. Zresztą takie jest chyba przesłanie książki. Choroba psychiczna wydaje się być u Plath znakiem czasów.
Polecam tę książkę i to nie jako książkę kultową (taką stała się ponoć po samobójstwie Plath), ale jako bardzo dobrą powieść o kruchości zdrowia psychicznego. Pod żadnym pozorem nie czytać w "dołku". Osoby o słabych nerwach powinny rozważyć zasadność lektury ze względu na drastyczność kilku scen.

"Królowa południa" Arturo Pérez-Reverte


Zachęcony dość pochlebnymi recenzjami na pl.rec.ksiazki oraz dość burzliwą dyskusją, na temat niuansów ostatniej wydanej w Polsce książki Reverte, toczoną na tejże grupie, jak to się mówi "sięgłem", ale niestety nie wsiąkłem ;(.
Ponieważ o treści już mówiono, ograniczę się tylko do powiedzenia, że "Królowa ..." jest historią pewnej Meksykanki, którą poznajemy jako dziewczynę przemytnika narkotyków, a która z czasem dochodzi do wielkich pięniędzy i wielkiej władzy. Taki XXI-wieczny Kopciuszek z tym, że zamiast księcia mamy kilku kolejnych machos, zamiast bryczki z dyni najnowsze modele samochodów, zamiast niedobrej macochy - wkurzona konkurencja w narkobiznesie itd. itp.
Niestety Reverte zaczyna przesadzać z barokowością opisów. To co w książce przygodowej (a mistrzem i reanimatorem tego gatunku zwany jest czasem pan Arturo) powinno stanowić tło wydarzeń, u niego wyłazi na pierwszy plan i zabija istotę powieści, czyli przygodę. Czytanie o tym co widzi bohaterka w zasięgu swego wzroku i to ze szczegółowością, której nie powstydziłby się satelita szpiegowski, męczyło. Podobnie jak opisy strojów, uczesania oraz wielostronicowe przemyślenia Teresy, które niczego ciekawego (przynajmniej dla mnie) nie wnosiły.
Jeżeli autor chciał pokazać, że zna i
geografię opisywanych stron, i duszę kobiety, i rywalizację między wymiarem sprawiedliwości, a handlarzami narkotyków, mógł to zrobić, ale z mniejszym rozmachem. A tak książka jest przegadana. Mało w niej "biglu", za to dużo - "zobaczcie jak ja potrafię pisać i jakie to głębokie".
Druga rzecz, która okrutnie mnie drażniła, to bez mała rozdwojenie jaźni głównej bohaterki. Jeżeli tylko trzeba było zrobić coś be, to pojawiała się "ta druga Teresa" i odwalała brudną robotę. Jakie to wygodne - nie musieć
tak naprawdę tłumaczyć bohaterki.
Po trzecie sam już nie wiem, czy dobrym zabiegiem ze strony tłumacza było
używanie typowo polskich wynalazków językowych typu: "kałach" o karabinku AK-47, "dresiarz" o jakimś bandziorze czy "spoko". Może to i język polskiej ulicy, ale książkę zaludniają, w zdecydowanej większości, mieszkańcy Meksyku i Hiszpanii. Mnie to raziło.
Zmęczyła mnie i ledwo się przedarłem. Początkującym "reverciarzom" polecam "Szachownicę flamandzką", moim skromnym zdaniem dużo lepszą, a zaawansowani niech czytają na własną odpowiedzialność :D.

"Kwiatki Jana Pawła II" Janusz Poniewierski


"Kwiatki Jana Pawła II", w wyborze i opracowaniu Janusza Poniewierskiego, to zbiór kilkudziesięciu historyjek z życia papieża - Polaka. Historyjek - odłamków pamięci, pochodzących najczęściej od współpracowników, osób mu bliskich, ale również ludzi, których los, w którymś momencie ich życia, tylko przez chwilę zetknął z następcą św. Piotra. Zbiór zawiera też kilka niepotwierdzonych opowieści apokryficznych, które wiąże się z osobą Karola Wojtyły.
Z tych krótkich fragmencików wyłania się obraz człowieka ascetycznego, rozmodlonego, który nie pozostawał głuchy na potrzeby bliźnich. Człowieka, który kochał przyrodę, ludzi i Boga i który tę miłość bez skrępowania okazywał.
Jeśli nie lubicie monumentalnych biografii, a chcecie dowiedzieć się w czym tkwił fenomen Karola Wojtyły przeczytajcie "Kwiatki ...". Aha, niech nie zwiedzie Was okładka z papieżem robiącym pamiętną "lornetkę". "Kwiatki ..." nie są zbiorem wiców o papieżu, choć zdarzają się wśród nich również historie zabawne. Jest to po prostu, poskładany z fragmentów, obraz jaki Jan Paweł II pozostawił w pamięci napotkanych w swym życiu ludzi.

"Black & blue" Ian Rankin


Mimo, że nie lubię kryminałów, to nie ma siły, żeby raz na jakiś czas nie wpadł mi jeden w łapki. Jest to spowodowane moją niesłabnącą nadzieją, że kiedyś się do tego, klasycznego już dziś gatunku, przekonam. Ponieważ czytam je metodą "skubania", czyli po jednej pozycji jednego autora (z nielicznymi wyjątkami), mój wybór padł tym razem na Iana Rankina.
"Black & blue" to 8 część cyklu przygód szkockiego inspektora dochodzeniówki - Rebusa. Nie należy się jednak martwić, bo oprócz kilku bardzo luźnych nawiązań do poprzednich spraw, prowadzonych przez wyżej wymienionego, nic nie psuje lektury. Książka stanowi zamkniętą całość. W sumie to dobrze, zważywszy na sposób wydawania cyklu w naszym ojczystym języku ;)
Ale do rzeczy ... Mam nieodparte wrażenie, że autor nie był przy pisaniu tej książki w najlepszej formie. Fabuła zawiązana zostaje w sposób, który już na kilka mil naprzód pozwala przewidzieć bieg wydarzeń. Bohater zmaga się z problemami, które rozwiązywało tysiące książkowych gliniarzy przed nim i pewnie będzie rozwiązywać tysiące po nim. Słowem - standard.
Pomaga książce lokalny, szkocki koloryt i postać głównego bohatera, do którego przekonały mnie: jego podsumowywanie wydarzeń tytułami kawałków z klasyki rocka oraz słabość do szkockiej, którą osobiście niezbyt toleruję (taka woda "na myszach"), ale doceniam kunszt jej smakowania ;)

Wartka akcja, wrodzony cynizm Rebusa, świat policyjnych układów i układzików oraz ciągła niepewność co do osoby sprawcy sprawiają, że wystawiam "Black & blue" biblioNETkową, "wagonową" czwórę :D

wtorek, 28 października 2008

"Sekret hiszpańskiej pensjonarki" Eduardo Mendoza


Czytałem "Sekret ..." z niejasnym przeczuciem, że coś jest nie tak. "Dlaczego to nie jest tak dobre jak "Przygody ...", myślałem. Chwila szperania po sieci przyniosła odpowiedź. Krakowski "Znak" zastosował (nie mnie sądzić, czy celowo) tzw. "chyt matetingofy", że posłużę się tekstem kabaretu "Ani Mru Mru". Otóż, wydane jako pierwsze "Przygody fryzjera damskiego", w rzeczywistości nie są wcale pierwszym tomem trylogii o lumpie - detektywie. Co więcej, powstanie obu książek dzieli przepaść czasowa. "Sekret ..." został wydany w 1979, a "Przygody ..." w 2001 roku. I stąd pewnie wszystkie moje "ale".
Wszystko jest nie takie jak trzeba. Bohater, humor, akcja, wszystko jest toporne i budzi niesmak. Lump jest zasikany, śmierdzący i obleśny, i nie mam dla niego choćby cienia sympatii jaki miałem dla fryzjera. Wiem, wiem, zaraz się ktoś odezwie, że przecież tacy w większości przypadków są przedstawiciele tzw. lumpenproletariatu, ale Mendoza w swej nowszej powieści stworzył postać o jakiej lubimy czytać, człowieka będącego na dnie, który przy pomocy sprytu radzi sobie z kłodami, które rzuca mu pod nogi życie.
Humor, który również w "Przygodach ..." nie był najwyższych lotów, w "Sekrecie ..." rozbił się o glebę. Jeden rechocik i dwa półgębki to stanowczo zbyt mało jak na całą książkę. Akcja zaś jest poprowadzona na zasadzie: coś tam pierdu, pierdu się napisze, a na koniec jakoś się wyjaśni
i będzie dobrze. No cóż, nie będzie ;(
Podsumowując - zawiedzione nadzieje. Pewnym pocieszeniem jest fakt, że pisarz się rozwija. Smutkiem natomiast napawa, że wydany w Polsce "Oliwkowy labirynt" to też mendozowy "staroć".

"Niezwykłe przygody Hodży Nasreddina" Zdzisław Nowak

"Niezwykłe przygody ..." to zbiór opowiadań i to, jak sam tytuł wskazuje, opowiadań niezwykłych. Są to bowiem, umieszczone w realiach znanych czytelnikom komiksów o Iznogudzie, opowieści, o przygodach pochodzącego z bucharskiego emiratu, słynnego mędrca i filozofa - Hodży Nasreddina. Przemierzając szlaki karawan od Buchary do Chiwy i od Chiwy do Samarkandy piętnuje głupotę, ośmiesza ograniczonych wezyrów i kadich, a biedakom pomaga uniknąć kłopotów. Jest uwielbiany przez prostych ludzi, wśród możnych ma śmiertelnych wrogów. Dodać należy, że wszystko to jest opisane językiem gęsto przetykanym różnymi egzotycznymi wyrazami (płow, dżubba itp.) i operującym niezwykłą ilością przenośni ("olbrzymi dryblas o gębie, na której ospa wystawiła dwa tysiące pomników"), co jednak w żaden sposób nie umniejsza przyjemności płynącej z lektury, a nawet wręcz przeciwnie. Opisy miejsc i wydarzeń są na tyle barwne, że wręcz przenoszą czytelnika w świat bajkowego Dalekiego Wschodu.
Na czym polega niezwykłość "Przygód ..."? Otóż każdy z dwudziestu rozdziałów to osobna historia, a w każdą z nich wpleciona jest zagadka. I tylko od czytelnika zależy, czy zechce wytężyć mózgownicę i spróbuje postawić się na równi z książkowym mędrcem, czy też podąży na koniec książki, gdzie umieszczono rozwiązania umysłowych rebusów.
Przyznam szczerze, że w większości przypadków udało mi się podążyć krętymi ścieżkami umysłu Hodży i
potwierdzić słuszność mych przypuszczeń w rozwiązaniach, ale ze dwa razy złamałem się i poszedłem na łatwiznę.
Podsumowując. Przy czytaniu "Niezwykłych przygód ..." przypomniałem sobie wspaniałe wynalazki poprzedniej epoki, czyli książki, które pozwalały wyprostować troszkę zwoje. Czytelnicy, którzy przekroczyli wiek studencki, pamiętają z pewnością serię "500 zagadek o ...", "Wyprawy kapitana Łamigłowy", czy "Rozkosze łamania głowy" Pijanowskiego. "Przygody ..." są o tyle fajniejsze, że zamiast suchej zagadki dostajemy zabawne i ciekawe historyjki do poczytania. Polecam.

"Rzeczpospolita kłamców. Salon" Waldemar Łysiak


"Rzeczpospolita kłamców" pana Łysiaka miała obnażyć króla. Niestety problem z tym jest taki, że król już dawno jest nagi i nie trzeba zdzierać z niego szat. No bo, czy koniecznym jest czytanie ponadtrzystustronicowego elaboratu piętnującego tzw. postsolidarnościową lewicę i jej główne postacie oraz jej wpływ na życie: polityczne, kulturalne i... w ogóle życie w kraju nad Wisłą, żeby wiedzieć, że źle się dzieje i to, bynajmniej, nie w państwie duńskim? Autor uważa, że trzeba - ja, że nie.
O czym to jest? "Różowy salon", który jest głównym bohaterem książki i jednocześnie spiritus movens wszelkiego zła na świecie zostaje ujawniony. Czytelnik dowiaduje się m.in.: o stalinowskich korzeniach osób z tzw. "świecznika" (padają nazwiska: Kuroń, Mazowiecki, Miłosz i... Michnik. Po stokroć Michnik), o skazie mediów, których lewacki przekaz ma za zadanie ogłupiać i deprawować społeczeństwo, o nieszczęściu jakie dotyka prawdziwych patriotów na skutek salonowego spisku (nie mogą rządzić, pisać i robić wielu innych rzeczy, które pomogłyby Polsce), etc. etc.
Internet pełen jest sprzecznych opinii na temat wzmiankowanej książki. Jedni wynoszą pod niebiosa (to najczęściej ci, dla których zaskoczeniem są stalinowskie panegiryki Szymborskiej i Miłosza, bądź wspólne zdjęcie A. Michnika i W. Jaruzelskiego) i mają poczucie współudziału w odkrywaniu wielkiej, dziejowej tajemnicy. Inni psioczą, że autor zbyt daleko się posunął w swoich fobiach i napisał niestrawny pasztet.
Według mnie prawda jak zwykle leży pośrodku. Dobrze, że ktoś przypomina o niesławnym "tańcu" z systemem tym, którzy myślą, że nikt już o nim nie pamięta. Dobrze, że ktoś zwraca uwagę na schyłek kultury jako takiej. W wielu miejscach można tylko przytaknąć autorowi. Źle, że pan Łysiak czyni to w formie co najmniej niezręcznej. Cytując sam siebie, powtarzając peany na swą część, pusząc się i potupując nóżką. W formie, która uwłacza myślącemu człowiekowi (te wszystkie łopatologiczne tłumaczenia, te nieustanne vulgo dla prostaczków) co dziwi o tyle, że niewiarę w inteligencję czytelnika zarzuca np. tabloidom.
Przykłady można by mnożyć, lecz jak dla mnie w większości in minus. Ad exemplum (ulubione, mam wrażenie, słówko autora, które ma pokazać szaraczkom: "jaki ze mnie erudyta"): pan Łysiak wytyka innym nieumiejętność posługiwania się literacką polszczyzną, sam wymyślając kolejny zamerykanizowany (jakby jeszcze było ich mało) neologizm "something pojebałos'" i cieszy się jak dziecko z tego, że to powiedzonko "zrobiło karierę".
Mało tego, w nawiasie, ćwiercinteligent - czytelnik ma wytłumaczone co ów zlepek słów znaczy. Skoro jest autor tak bezkompromisowy na jakiego pozuje, to na przyszłość proszę się z polskim "coś się
popierdoliło" nie krępować - ja się nie obrażę.

PS. Tylko czekam, co za jakiś czas będzie miał autor do powiedzenia o rządach "jednych z nielicznych uczciwych polityków III RP(...) konsekwentnych prawicowców, ludzi honoru i autentycznych mężów stanu"*.

* Tekst z marca 2006 roku :)

"Kochanek lady Chatterley" D. H. Lawrence


"Okrutna, ciasna wolność samotnej jednostki, całkowicie odizolowanej od reszty świata, jest gorsza niż więzienie".

Wziąłem się za tą powieść - klasykę romansu, żeby udowodnić sam sobie, że nawet facet może z przyjemnością taką książkę przeczytać. Niestety okazało się, że nie. I to nie ze względu na etykietkę "powieść kobieca", ale ze względu na... No właśnie, na co? W końcu to nie tylko romans, ale i studium społeczno - obyczajowe, upadającego, angielskiego społeczeństwa klasowego, na początku XX wieku.
Po pierwsze: postacie, których nie mogłem polubić. Choć Lawrence próbuje przekonać czytelnika, że lady i jej kochanek, człowiek z gminu, są cool, bo przełamują pewne stereotypy, dla mnie: on do ostatnich stronic pozostał chamem, który zaspokaja własne chucie (jebaką - jak sam się określa), a ona zmanierowaną arystokratką, której podoba się dziki seks z podwładnym, ale jednocześnie brakuje jej kasy i intelektu, które oferuje niepełnosprawny mąż.
Po drugie: pewien mesjanizm owej powieści, który w latach pierwszego wydania książki, burzył krew flegmatycznym gentlemanom i wyniosłym ladies, ale w czasach dzisiejszych po prostu nuży.
Po trzecie: zakończenie, które jest swoistym happy endem i nijak się ma do tego, co przeczytałem na kartach książki.
Podsumowanie może wydać się dziwne po tym co napisałem. Polecam. Polecam, bo proza Lawrence`a wbudza emocje i pokazuje świat jakiego my w zasadzie nie znamy. Świat, który odszedł w zapomnienie (choć nie wszędzie).

ps. Denerwowała mnie maniera tłumaczki, która wiejską wymowę niektórych postaci, uzyskiwała losowo wstawiając "o" zamiast "a" i zamieniając sz-s, cz-c itd., co powodowało, że karty "Kochanka ..." zapełniły się ludźmi sepleniącymi ;) Ale może się czepiam?

O byciu grzecznym...

Podczas jednej z wieczornych sesji czytania, Bartek słuchał bajeczki o tym, jak to niegrzeczną dziewczynkę, Biała Wróżka zamieniła za karę w wiewiórkę. Żeby wzmóc siłę przekazu, tata skomentował:
- Jak będziesz niegrzeczny to Biała Wróżka też może cię zamienić w jakieś zwierzę.
To z kolei pobudziło ciekawość Młodego:
- A w jakie?
- Na przykład w osła.
- Albo w bizona!
I tu nieszczęsny ja, przytakując, dałem się wpuścić w maliny.
- Albo w bizona.
- I bym wtedy ubódł!
- Kogo?
- Jak to kogo? Wróżkę!
To tyle w kwestii bajek z morałem :)

poniedziałek, 27 października 2008

"Mantra czaszki" Eliot Pattison


"Mantra czaszki" Elliota Pattisona już od jakiegoś czasu przewijała się po obrzeżach mojej tzw. "kupki do przeczytania". W końcu podpłynęła bliżej wierzchu, a to za sprawą pytania konkursowego z pl.rec.ksiazki, na które udzieliłem odpowiedzi, książki na oczy nie widząc ;) I głupio mi było, i wziąłem, no i, panie dziejku, przeczytałem. Nie powiem, zawiedziony nie jestem, ale po kolei ...
Słowo o fabule. Więźniowie chińskiego obozu pracy znajdują bezgłowe zwłoki. Ponieważ chiński zarządca prowincji, pułkownik Tan, nie życzy sobie, żeby w dochodzenie zaangażowano ludzi z Pekinu, powierza śledztwo jednemu z więźniów, byłemu aparatczykowi Shanowi. Ten przy pomocy byłego mnicha - Yeshe oraz kierowcy - sierżanta Fenga zaczyna wikłać się w sprawę, która z każdym nowoodkrytym faktem, staje się coraz dziwniejsza. Nie dość, że wszyscy napotkani przez Shana ludzie, zarówno Tybetańczycy jak i Chińczycy, zdają się skrywać jakieś tajemnice, to na dodatek głównym podejrzanym jest Tamdin - buddyjski demon.
Nie powiem, wątek "śledczy" jest poprowadzony brawurowo. Nie to jednak jest siłą książki. "Mantra ..." to rodzaj pisarstwa zaangażowanego. Pod płaszczykiem kryminalnego sztafażu, przemyca bowiem autor wiadomości na temat chińskiej okupacji Tybetu. Przybliża nam kulturę tego egzotycznego skrawka świata, ukazując ją w zderzeniu z okrucieństwem systemu totalitarnego, który reprezentują przedstawiciele chińskiej władzy ludowej.
Nie jest jednak do końca tak, że dobrzy są dobrzy, a źli, źli. To właśnie postacie ożywiają karty powieści. Niejednoznaczne, podejmujące zaskakujące decyzje, z pokręconymi życiorysami. Shan - komunista, były inspektor, skazany przez swego szefa na lao gai, obóz, za zbytnie drążenie prawdy. W chwili gdy go poznajemy jest już "jedną nogą" buddystą. Jest mu o tyle
łatwiej, że pielęgnuje w sobie tradycję, z którą tak skutecznie walczyła maoistowska rewolucja kulturalna. Gorzej ma Feng - twardogłowy żołnierz, którego kontakt z Shanem i Yeshe wyraźnie odmienia. No i w końcu sam Yeshe, chwiejący się na granicy dwóch światów - chińskiego, z kolorowym telewizorem dla każdego i tybetańskiego, w którym liczy się wierność ponadtysiącletniej tradycji.
"Mantra ..." podobała mi się bardzo i polecam ją każdemu, kto zechce zanurzyć się w świat gomp, khat i lamów. W świat, w którym robiona parę lat mandala niszczona jest jednym ruchem ręki, by dowieść kruchości życia. W świat, który już wkrótce może przestać istnieć. Jeszcze raz polecam.

"Totem" David Morrell


David Morrell zaistniał w świadomości milionów czytelników jako autor książki "Rambo. Pierwsza krew". Powieść została spopularyzowana przez ekranizację z S. Stallone w roli głównej i wkrótce postać dzielnego komandosa stała się ikoną popkultury, a sam autor awansował do grona uznanych autorów książek sensacyjnych. Tymczasem okazuje się, że oprócz tychże "sensacji" Morrell, jak sam przyznaje we wstępie do ww. książki, próbował sił na polu horroru. I tak powstał "Totem".
Czytana przeze mnie pozycja, świeciła z okładki białymi literami na czerwonym tle: "Nowa dwa razy dłuższa wersja powieści" i, jak wyjaśnia autor, zostały do niej dodane wszystkie, wycięte wcześniej na życzenie wydawcy, kawałki. Nie wiem, czy należy uznać ten fakt za plus, bo nie czytałem wersji skróconej, mam jednak wrażenie, że drobne cięcia zdynamizowałyby troszkę akcję.
Fabuła, jak to u Morrella, oparta na postaci samotnego "hero" z problemami. W tym wypadku mamy do czynienia z gliniarzem, który na skutek tragicznych wydarzeń opuszcza wielkie miasto i zostaje szeryfem w jakimś zadupnym, "zachodnim" miasteczku. Wiecie - konie chce hodować, bo to ponoć odstresowuje ;) I jak to zwykle bywa, nie udaje mu się w spokoju doczekać emerytury, bo w okolicy pojawia się "coś". "Coś" napadające w nocy i rozrywające na strzępy bydło, psy, ludzi i co gorsza zarażające pogryzionych czymś w rodzaju "megawścieklizny". Jednym słowem mamy do czynienia z połączeniem "Rambo" oraz "Epidemii".
Niestety, książka jest oparta na "rambowym", sprawdzonym, szkielecie. Ostatni sprawiedliwy z zewnątrz vs zły przedstawiciel lokalnej władzy, tzw. "nasz", czyli miejscowych, człowiek - w tym przypadku burmistrz. Znamy? Znamy. Oprócz tego, odnosiłem podczas lektury wrażenie, że opisywane miasteczko zaludniają sami samotni, męscy nieudacznicy, którzy sączą po ciemku whiskey i użalają nad swym losem. Jakieś takie szablonowe te postacie, a przez to, po jakimś czasie, nudne.
Podsumowując - "Totem" to taki Rambo, który miał przestraszyć, a jedynie wywołał wspomnienia. Bo jak całe miasteczko, z dubeltówkami, poszło na obrośniętą dziewiczym lasem górę, żeby "rozpirzyć" to cuś, to mi ukryty w szybie Sylwuś, w ponczo z plandeki, jako żywy przed oczami stanął :D

Trylogia "Ukochani poddani Cesarza" Tomasz Piątek


Przy okazji wypożyczania jakiejś fantasy dla Kitka, rzuciło mi się w oczy trzy cieniutkie książeczki w, typowej dla "Runy", szacie wydawniczej. Nazwisko Piątek wydawało się znajome, więc..., a co mi tam! Jak się wkrótce okazało, znajome wydawało się niebezpodstawnie, ponieważ należy do autora czytanej kiedyś przeze mnie "Heroiny". No dobrze, ale ja tu gadu, gadu, a jak autor radzi sobie na fantastycznym poletku?
"Żmije i krety", "Szczury i rekiny" oraz "Elfy i ludzie", tworzą trylogię pod wspólnym tytułem "Ukochani poddani cesarza". Pierwsze klikanaście stron było sporym zaskoczeniem i dość dużym wyzwaniem dla żołądka. To pierwsze, bo autor wykreował świat będący siedliskiem najgorszych ludzkich zachowań, drugie, bo szczegółowość opisywanych praktyk, okaleczeń, sodomii, kanibalizmu etc. wprawiłaby w zażenowanie najbardziej wyzwolonego miłośnika S&M. Nic to jednak, pomyślałem, pomysł oryginalny, trzeba zobaczyć czy dobrze zostanie wykorzystany.
Nie został. Kolejne tomy przynosiły narastające uczucie rozczarowania, bo oprócz wymyślania coraz bardziej chorych bestialstw i ich opisów, nie dzieje się w tej książce nic. Zlepek epizodów, po których skaczemy jak, nie przymierzając, wszy po pępku, nie prowadzi do żadnych podsumowań. Brak suspensu, brak zwrotów akcji, a i rozwiązanie zagadki, wokół której wszystko się kręci, po pewnym czasie przestaje ciekawić. Ot, po prostu katalog katowskiego rzemiosła i spis najbardziej odrażających koszmarów sennych, który w tak końskiej dawce, jaką serwuje nam autor, zobojętnia czytelnika i nuży po pierwszej setce stron.
Do worka narzekań mógłbym jeszcze dorzucić lingwistyczne i "wierszokletcze" (bo nie sposób nazwać ich poetyckimi) popisy autora. Mógłbym, ale po co? To fantasy i bez tego jest po prostu kiepskie.

"Cesarzowa Orchidea" Anchee Min


Książka pani Min wpisuje się w nurt "pseudo" pamiętników. "Cesarzowa Orchidea" jest bowiem, podobnie jak np. "Wyznania gejszy", utrzymana w konwencji kobiecego dziennika, czy raczej zapisków, bo wydarzenia nie są datowane.
O czym w skrócie książka opowiada? Jest to historia Cu-si (Cixi, Yehonali), jednej z 6 nałożnic cesarza Xianfenga (Wen Zonga) z dynastii Qing, ostatniej rządzącej w Chinach przed rewolucją komunistyczną. Wraz z nią jako narratorką poznajemy nie tylko jej osobiste przeżycia (wybór na nałożnicę, pobyt w Zakazanym Mieście, urodzenie syna, śmierć małżonka i konsekwencje tych wydarzeń), ale także, niejako w tle, historię Państwa Środka na przełomie XIX wieku. Dużo zawartych w powieści informacji (zwyczaje, etykieta dworska, religia, kultura) powoduje, że książka Min staje się, oprócz rozrywki, źródłem informacji. A dla lubiących politykę, pięknie przedstawiona sieć intryg na dworze cesarza (walka o stołki, wszechobecne szpiegostwo, pilnowanie własnego tyłka etc.).
Ale, oczywiście muszę też wtrącić swoje ale... Po pierwsze nie należy do końca bezkrytycznie wierzyć autorce. Wiadomo bowiem, że każda fabularyzowana biografia dopuszcza pewną dowolność w manipulowaniu faktami (a tu prawda historyczna jest na dość dalekim miejscu). Po drugie postać Cixi skreślona ręką Min dosyć poważnie odbiega od jej historycznego wizerunku. Jest to próba ukazania cesarzowej (została nią po urodzeniu syna Tongzhi (Mu Zonga)) z "ludzką twarzą", co osobiście mnie drażniło. Po trzecie postacie występujące w książce widziane oczami Cu-si oceniono jednostronnie (ja wiem, że jak pamiętnik, to inaczej nie powinno być, ale...) i przez to są jakieś płaskie. Po czwarte tłumaczenia dokonywało dwoje ludzi (pewnie by przyśpieszyć wydanie) i druga część (nomen omen tłumaczona przez mężczyznę) odstaje pod tym względem od pierwszej - in minus. I po piąte wreszcie - "hollywoodzka" końcówka. Czy jak jakiemuś pisarzowi/rce uda się sprzedać prawa do sfilmowania książki (u Min "Czerwona Azalia" - MGM), to książkę musi pisać tak, żeby od razu mogła wchodzić na ekran? Bez sensu.
Mimo wszystkich tych zarzutów - gorąco polecam. A jako lekturę uzupełniającą polecam pamiętniki ostatniego cesarza Chin - Pu I, ostatnio wznowione chyba przez Libros. Dodać należy, że Cixi żyła jeszcze i jest w nich wspomniana.

ps. Na obwolucie "Cesarzowej ..." wydawca zamieścił info "(...)sfabularyzowana historia pierwszych trzydziestu lat życia ostatniej chińskiej cesarzowej (...)". Jak to ostatniej? Do końca dynastii Qing rządy sprawowało jeszcze 3. cesarzy i, o ile pamięć mnie nie myli, nawet podejrzewany o homoseksualizm Pu I "popełnił" małżeństwo. Jakby tak ktoś mądrzejszy wyjaśnił ;)

"Imprimatur" Rita Monaldi & Francesco Sorti


Zacznę może od tego, że lektura tej książki zajęła mi, z przerwami, prawie dwa miesiące. Wymęczył mnie "Imprimatur" okrutnie, ale chcąc się do niego przekonać, ponieważ stanowi początek większego cyklu, dobrnąłem do końca.
Ludzi, którzy posiedli jakąś wiedzę można podzielić na dwie grupy: takich,
którzy nawet najbardziej nośny temat potrafią zajeździć, bo nie mają daru opowiadania oraz takich, którzy mówiąc o najgorszych nudach na świecie, zostawiają słuchaczy z rozdziawionymi gębusiami w oczekiwaniu na więcej. Dlatego np. wolę oglądać Makłowicza zamiast Pascala :) Niestety dziennikarska para, której wytworem jest opisywana książka, należy to tej pierwszej grupy.
Tym, którzy tematu nie znają, przypominam: "Rzym. Rok 1683. W pewnej gospodzie w tajemniczych okolicznościach zapada na dziwną chorobę jeden z gości. Trucizna czy dżuma? W obawie przed epidemią podróżni zostają poddani kwarantannie. Wtedy okazuje się, że żaden z nich nie jest tym, za kogo się podaje (...)". Zapowiada się ciekawie? Niestety ...
Kardynalnym błędem jest brak umiaru w przytaczaniu szczegółów. Drobiazgowe opisy XVII wiecznych leczniczych mikstur, potraw etc. Ciągłe dygresje, które pozwalają pochwalić się autorom znajomością realiów i ogromem włożonej, w przygotowanie gruntu pod napisanie powieści, pracy. To wszystko zastopowało i tak już ślimaczącą się, szczątkową akcję. Nie byłoby tego zarzutu, gdybym czytał książkę popularnonaukową o barokowym Rzymie, a nie, jak sądziłem, wartki kryminał.
Poza tym konstrukcja mocno kuleje. Wyzwaniem było umieszczenie akcji w zamkniętej gospodzie i to się niestety mści. Postacie włóczą się z kąta w kąt, wygłaszając uczone tyrady*. Część bohaterów pojawia się, nie wiadomo po co, by w pewnym momencie zostać zepchniętą w kąt. Ogólnie miałem wrażenie, że autorzy nie bardzo panują nad stworzonym przez siebie, we wnętrzu Donzella, światkiem.
Nie piszę więcej, bo dwa powyższe zarzuty jasno pokazują, że po "Secretum" nie sięgnę.

PS. Jeśli miałbym wymienić jakiś plus, to chyba ten, że książka zamyka się zgrabnie i nie ma się wrażenia, że konieczne jest czytanie następnych części.

*czyt. przekazują olbrzymią wiedzę autorów

"Ślimaki z ogródka" Marta Madera


"Ślimaki z ogródka" to druga część cyklu "Przyjaciele", zapoczątkowanego przez Martę Maderę książką o takim właśnie tytule. I niestety, jak to z kontynuacjami bywa, uważam ją za gorszą od poprzedniczki. Choć może nie do końca tak ...
"Ślimaki ..." to powrót do świata i osób znanych z "Przyjaciół". Znów wędrujemy pod "Smutnego Banasia", znów pijemy piwko z ekipą, znów śledzimy "pierepały" Marty, Miecia, Magdy... no wszystkich po prostu. Acha, no i Dominiki. Bo autorka, nie wiedzieć czemu, wprowadza drugiego narratora. Młodą, zagubioną duszyczkę po przejściach, z nieślubnym dzieckiem, mieszkającą kątem u rodziców, jednym słowem - Dominikę właśnie.
Od razu mówię - gdyby wywalić precz pamiętniczek Dominiki, w którym buczy jak rozpieszczona nastolatka, że nikt jej nie kocha i jaka jest biedna, w którym opisuje kolejne łóżkowe podboje i akcje w stylu "osiołkowi w żłoby dano", "Ślimaki ..." byłyby godną kontynuacją "Przyjaciół". A tak? Przyznam szczerze, że zastanawiałem się, czy by "dominikowych" fragmentów nie odpuścić, ale doszedłem do wniosku, że taki zabieg mógłby porwać nić fabularną.
Natomiast część Marty jak zwykle świetna. Trafiająca do mnie, chłopa, przemyśleniami, celnością spostrzeżeń i jakimś takim pokrewieństwem w widzeniu świata (choć oczywiście nie do końca). Podoba mi się to
"życiopisanie", ironia (także auto-) i dystans do siebie i otaczającego świata. Można uznać, że to tylko zbiór knajpianych i rodzinnych dykteryjek. Można. Ale ja uważam, że to coś więcej i dlatego lubię książki pani Magdy czytać.

PS. Jedyne co dobrego mogę o podwójnej narracji w "Ślimakach ..." powiedzieć to, że udało się wykreować styl opowieści całkiem odmienny od własnego. Rzeczywiście miałem wrażenie, że fragmenty Dominiki pisała druga osoba.

piątek, 24 października 2008

"Wojna polsko ruska ..." Dorota Masłowska


Pamiętam, że kiedyś pisałem: "Masłowskiej czytał nie będę". Spowodowała to lektura jej "felietonów" w "Przekroju". Ponieważ jednak niedawno znów zagościła na grupie (pl.rec.ksiazki) i wzbudziła troszkę emocji postanowiłem się przekonać w czym rzecz.
Książka językowo średnia. Na początku owszem czyta się ładnie, eksperyment językowy jest, ale gdzieś od środka autorka przesadziła chyba z tym "rozpruwaniem, nicowaniem (...) języka" (jak to ujął pan Pilch) i to co do tej pory było dla czytelnika przyswajalne, zamienia się w bełkot. Apogeum bełkot ten osiąga na ostatnich kilku kartach kończących "Wojnę..." i tam już przypomina mi pannę Masłowską w "Przekroju", czyli taką, której osobiście nie trawię.
Treść, czyli kilka dni z życia młodego, "dresowego" człowieka (ksywa Silny), byłaby może ciekawa, gdyby nie próby udowodnienia jaki to z niego elokwentny gość. Co to niby ma być? Trzeba było ostro, jak już. Znani mi młodzi ludzie (nie wszyscy oczywiście) znają kilka słów (wyłączając kurwy, chuje i nne tego typu), myślą tylko o "dupach", "melanżu" etc. I nie ma co się oszukiwać, że jest inaczej. A tu Silny, znający słowa typu "sacrum", "profanum". Z bogatym słownictwem. I przez to nieautentyczny.
Podsumowując. Ja uważam, że warto przeczytać tę książkę jako swoisty "młodych Polaków obraz własny", może nie do końca prawdziwy, ale zawsze. Panna Masłowska troszeczkę w końcówce przekombinowała, ale udało jej się skreślić kilka ciekawych postaci.


ps. Silnego polubiłem w pewnym momencie za dwie rzeczy. Za jego stosunek do McDonalds`a oraz za to, że podobnie jak ja nie rozróżnia: brwi od rzęs oraz sukienki od spódnicy (zawsze się muszę zastanowić co jest co :) ).

"Zimny ogień" Dean R. Koontz


Pamiętacie może taki serial, w którym pewien młody mężczyzna, co rano znajdował przed swymi drzwiami kota i jutrzejszą gazetę? Tak, dokładnie - jutrzejszą ;) Czytał w niej, jakie tragedie zdarzą się w mieście i starał się im w miarę możliwości zapobiegać.
Z podobnego pomysłu skorzystał Koontz w "Zimnym ogniu". Głównego bohatera nie nachodzi jednak kot z prasą. Doznaje on specyficznych olśnień, które nakazują mu jechać w określone miejsce i ratować konkretne osoby. Czym jednak jest kierująca nim siła, jest zagadką dla niego samego. Próbuje więc pozostać w cieniu, wykonując swe "misje" i starając się wszystko sobie jakoś poukładać. Niestety, jak to zwykle w tego typu książkach bywa, pojawia się "czynnik komplikujący", którym, w tym akurat przypadku, jest wścibska, niespełniona reporterka. Czeka na swoją szansę i znajduje ją, będąc świadkiem jednego z cudownych ocaleń. Krótkie reporterskie śledztwo naprowadza ją na ślad zagadki tajemniczego ratownika. A dalej... no cóż, przeczytajcie ;)
Przyznam szczerze, że jest to najbardziej znośny Koontz, jakiego ostatnimi czasy czytałem. Co prawda samo dochodzenie do sedna zagadki jest troszeczkę dla akcji hamujące, ale przynajmniej udało się jakoś autorowi dotrwać do końca książki bez wprowadzenia do akcji "supermegaplazmy", czy innych udziwnień. Natomiast opisy samych "ocaleń" czytałem jednym tchem. I ze względu na nie, oceniam książkę jako dobre czytadło.

PS. W międzyczasie udało mi się przypomniec tytuł owego serialu. To ten
.

"Podróże z Herodotem" Ryszard Kapuściński


Jako domator, który genetycznie ma zakodowane siedzenie w domu, a podróż, dalsza niż 15 km od miejsca zamieszkania, go przeraża, sięgam po książki pana Ryszarda, żeby troszkę świata jednak zwiedzić ;) Podobnie było z "Podróżami ...", którymi, mimo że podobały mi się, jestem jednak troszeczkę zawiedziony. Ale to ja, inni nie muszą tak mieć, co zaraz wyjaśnię.
Zawód mój wynika z faktu, że lwią część książki stanowią komentarze pana Kapuścińskiego do "Dziejów" Herodota, przeplatane na dodatek dość długimi cytatami z ww. dzieła. I choć jest to niewątpliwie ciekawe dla człowieka, który "Dziejów" nie zna, to dla mnie, który z Herodotem "miał przyjemność", było raczej nużące.
Jeśli jednak odnieść się do książki jako całości, to na ponad 200 stronach dostajemy wspaniały obraz podróży reporterskiej, w której zacierają się granice czasu i przestrzeni. Reporter starożytny, za jakiego autor uważa Herodota, staje się poniekąd mentorem swego XX-wiecznego kolegi. To jego opowieści czytane w różnych stronach świata, zachęcają początkującego redaktora Kapuścińskiego do działania, do kolejnych podróży. Z kart książki przebija fascynacja ruchem, zbieraniem informacji, poznawaniem nowego, dociekaniem przyczyn.
"Podróże ..." z pewnością będą ciekawszą lekturą dla ludzi, którzy ze starożytnym kronikarzem nie mieli wcześniej do czynienia. Warto się również z nimi zapoznać, żeby zobaczyć jakie można sobie stawiać pytania, podczas badania tekstów źródłowych. Ja uważam książkę za długaśne [Przeczytane], które pan Kapuściński napisał z "Dziejów" Herodota i dla smaku podlał retrospekcjami z własnych podróży.
Podobało mi się.

"Czwarta ręka" John Irving


Żeby nie było, Irvinga lubię. Ale swoją "Czwartą ręką" sprawił mi przykrość. Ta książka po prostu nie chciała się czytać. I o ile pierwsze rozdziały jeszcze jakoś "szły", o tyle im głębiej w treść, tym więcej ziewnięć. Domęczona i skończona, ale ze świadomością, że na siłę, co, w przypadku Irvinga, miejsca mieć nie powinno.
Patrick Wallingford, główny bohater książki, jest typowym japiszonem. Robi karierę reportera, a w międzyczasie zalicza wszystko co się rusza i choć trochę przypomina kobietę. Prowadzi to beztroskie kawalerskie życie do momentu, kiedy, podczas wizyty w Indiach, lew ogryza mu lewą dłoń. To przełomowa chwila, która zmieni Patricka i wyprowadzi go z jego niby-życia na szerokie niwy życia prawdziwego.
Irving przedstawia ewolucję Patricka korzystając z przejaskrawień, groteski, pastiszu nawet. Nie wiem, może to i śmieszne, ale nie dla mnie (parę uśmieszków półgębkiem z mojej strony). Po odjęciu tej "śmieszności" pozostaje miałko napisana historia o gościu, który ze złego kawalera, stał się bogoojczyźnianym ojcem i mężem ze skłonnością do rodzinnego uczęszczania na mecze futbolowe. Gdzieś w tle narzekanie na schyłek konsumpcyjnie nastawionej cywilizacji Zachodu, którą Irving swą powieścią pragnie ośmieszyć, a jej członków pchnąć ku wartościom "wyższym". No i media. Zło w czystej postaci. A szczególnie telewizja, która skupia się na krwawych kawałkach, ignorując rzeczy ważne.
Powiem szczerze, że gdyby nie drugoplanowa postać doktora Zajaca, introwertyka, który pieczołowicie buduje więzi ze swym synem, wychowywanym po rozwodzie przez matkę, to rzuciłbym "Czwartą rękę" w kąt. Niestety Zajac w pewnym momencie znika z kart powieści, a wraz z nim resztki przyjemności z jej letury.
Howgh. Rzekłem.

czwartek, 23 października 2008

"Księga Diny" Herbjørg Wassmo


Mała Dina powoduje wypadek, który odbiera życie jej matce. Mała Dina, odtrącona przez ojca, przez cały dzień słyszy krzyki konającej kobiety, która dała jej życie. Jak te wydarzenia wpłyną na jej życie? Jak z tym okrutnym piętnem odnajdzie się w XIX-wiecznej, surowej, norweskiej społeczności?
Odpowiedzi na te pytania odnajdziecie w, głośnej swego czasu (głównie za sprawą ekranizacji), powieści norweskiej autorki, Herbjørg Wassmo. Dla mnie była to dość dziwna powieść o wypaczonych uczuciach. O egoizmie bez granic, który przez główną bohaterkę był postrzegany wręcz jako altruizm. O uporze, który ma tak wielką siłę niszczącą, że prowadzi do ludzkiej śmierci. O kobiecie, która jest jak demon zniszczenia. O zachwianiu równowagi między dobrem i złem, czy wręcz o niepostrzeganiu różnicy między nimi. Autorka powołała do życia osobę tak obcą mnie jako człowiekowi, że spotkanie z nią na kartach "Księgi ..." było dla mnie sporym przeżyciem. Żeby wszystko było jasne, nie cierpiałem Diny, a jej postawy nie tłumaczyła, w moim odczuciu, nawet trauma z dzieciństwa. Niemniej jednak było parę momentów, w których znalazła u mnie uznanie i troszkę cieplejszych uczuć.
Poza tym w "Księdze ..." znajdziemy ciekawy obraz norweskiej arystokracji z I połowy XIX wieku. Ludzi mocnych, z zasadami, prawdziwych "wilków północy" (również, a może przede wszystkim kobiety), niemniej jednak nie pozbawionych
"wielkopańskich" wad.
Zaskoczył mnie styl. Krótkie, "galopujące" jak gdyby wykrzykiwane zdania, podkreślające to co się dzieje w głowie Diny, ten cały chaos, który od dzieciństwa próbuje ogarnąć. Poza tym akapity wprost określające stan uczuć Diny, za każdym razem zaczynające się od słów "Jam jest Dina...", co jeszcze bardziej podkreśla wspomniany wyżej egoizm.
Zakończenie mimo, że otwarte, nie podobało mi się. Tu bardziej podobał mi się film, gdzie ostatnia scena, spinała początek i koniec zgrabną klamrą.
Mimo sporej objętości, czyta się łatwo. Polecam. Dziwna, zaskakująca, mroczna. Podobnie jak film.

"Morderca bez twarzy" Henning Mankell


Wydawać by się mogło, że morderstwo dwojga staruszków, na, zapomnianej przez Boga i ludzi, skańskiej farmie, nie jest interesującym tematem na książkę w czasach, kiedy szczytem kryminalnego wyrafinowania jest zjadanie ludzkiej wątróbki. Błąd! Mankell w swoim "Mordercy ..." pokazuje, że można napisać interesujący kryminał "społeczny" bez hektolitrów juszki i walających się po podłodze członków (bez uśmiechów proszę). Co więcej okazuje się, że w tym kryminale wątek kryminalny jest mało ważny.
Jest kilka powodów, dla których Mankella czytało mi się wyśmienicie. Po pierwsze bohater. Jeśli chodzi o książkowych detektywów, to od razu mówię, mankellowski Kurt Wallander wywindował się na szczyt, właśnie powstałej, listy tychże. Dlaczego? Oddam głos okładce. "Hamburger Abendblatt" (sic!) pisze: "U Mankella szczególnie sympatyczne jest to, że komisarz Kurt Wallander zawsze pozostaje sobą: szarym policjantem, nękanym przez rozmaite problemy, nie udającym wszystkowiedzącego herosa"*. Takim, któremu przemakają buty, któremu brakuje do pierwszego. Żona od niego odeszła, z córką nie ma kontaktu, a skleroza mieszkającego samotnie ojca postępuje. Jednym słowem człowiek z problemami, trochę zrezygnowany, ale wzbudzający jakąś taką niewytłumaczalną sympatię. Może przez miłość do opery i dobrej whisky? ;)
Po drugie obraz Szwecji lat '90. Szwecji, która braciom Zielińskim** i wielu naszym rodakom, jawiła się w tamtym czasie, (a niektórym jawi do dziś) jako raj na ziemi. Bez korupcji, bez przestępczości na skalę przemysłową, z niezamykanymi domami, z policjantami, którzy nie noszą broni (tylko w wyjątkowych sytuacjach) i którzy do pracy przychodzą jak do drugiego domu. Niestety również Szwecji, która zmaga się z najazdem szukających azylu ludzi z Europy Wschodniej, Azji i Afryki i, co za tym idzie, problemami nietolerancji. Która staje się coraz mniej bezpieczna (vide morderstwo będące osią wydarzeń) i która, wg Wallandera, w ogóle schodzi na psy.
Po trzecie - normalność. Wszystko toczy się tak jak powinno i nie ma
superbohaterów, którzy wiedzą i potrafią wszystko, a jak trzeba to i garczki pozmywają. Są zwroty w śledztwie i okresy kompletnego bezruchu. Jest zwątpienie w powodzenie i zapał, kiedy nagle znajduje się jakiś ślad, jakąś nić, która być może prowadzi do kłębka. Owszem fabuła jest troszkę toporna, ale to pierwsza książka cyklu i, o ile wiem, napisana "na próbę", więc trzeba pewne niedociągnięcia wybaczyć.
Niestety, żeby nie było za różowo jest też tłumaczenie***. Hmm, złe, to chyba będzie właściwe słowo. Hania Burdon zwróciła już na nie uwagę i podała przykłady, więc żeby się nie powtarzać dodam tylko swoje 3 grosze. Wstawianie do dialogów niepotrzebnych zaimków osobowych, u mnie osobiście, powoduje ból zębów. Jest to bolączka tłumaczeń z angielskiego, ale jak widać nie tylko i od razu źle mnie nastawia do tłumaczenia jako całości. Słusznie.
A oto kwiatek: "Trzeba czekać - powiedział Bjork. - Ciasta w Interpolu długo garują." Nie wiem, nie rozumiem ;(

* Henning Mankell, "Morderca bez twarzy", wyd. W.A.B., 2004
** Dwaj nastolatkowie, którzy przedostali się w 1985 roku do Szwecji pod podwoziem TIR-a. Znani z "300 mil do nieba".
*** tłum. Anna Marciniakówna

"Pachnidło" Patrick Süskind


Kiedyś miałem ambicje, żeby zostać znawcą win. Nie jakimś światowym bożyszczem jak pan Parker, ale takim domowym, dla własnych, skromnych zresztą, potrzeb. Niestety okazało się, że to wszystko, co o kupowanych winach czytałem, jest dla mnie czarną magią. O ile ze smakiem było w miarę dobrze, to nuty zapachowe, których powinienem się dopatrywać w bukiecie, jakoś nie chciały się mojemu "kartoflowi" ujawnić.
Ten przydługi wstęp miał uświadomić, że doceniam ludzi, którzy mają węch lepszy niż przeciętny, a takim właśnie był bohater książki Suskinda. Jan Baptysta Grenouille - złoczyńca doskonały, o węchu absolutnym. Człowiek, który potrafił zmagazynować w sobie setki tysięcy zapachów, opisać je i zmieszać uzyskując pożądany przez siebie efekt. Człowiek, którego historia przykuła mnie do kart powieści.
Książkę czytało mi się bardzo dobrze. Autor świetnie potrafi opisywać zapachy. Bez kozery mogę powiedzieć, że czytając "Pachnidło", czuje się to wszystko, co główny bohater (co czasem nie jest miłe zważywszy, że XVIII-wieczny Paryż, który m.in. jest miejscem akcji, nie pachniał fiołkami). Opisy zaś procesów perfumeryjnych, które w rezultacie owocują powstaniem skondensowanego zapachu wciągnęły mnie do tego stopnia, że gdybym tylko miał możliwość, od razu wykupiłbym wycieczkę do muzeum Fragonard, żeby zobaczyć te cuda na własne oczy ;)
Fabuła jest wciągająca, ale niezbyt ważna. W tej książce ważny jest zapach i jego rola w życiu człowieka. Przeciętny "niuchacz" nie zdaje sobie sprawy, do jak wielu czynności jest pchnięty zapachem. Poznając losy Grenouille'a zdajemy sobie sprawę, że nie piękno fizyczne, strój czy wdzięk jest tym co zwraca na nas uwagę innych, lecz zapach właśnie. Odpowiednio skomponowany potrafi sprawić, że garbaty kuternoga jawi się nieprzebranemu tłumowi, jako anioł.
Polecam, jako książkę o zapachu, którą czytałem z taką samą przyjemnością jak niektóre opisy bukietów win.

Udręka i ekstaza" Irving Stone


"Sztuka jest dla mnie udręką, gdy mi się coś nie udaje, ekstazą, gdy wszystko dobrze idzie, ale w każdym razie ona mną włada."

Kilkukrotnie słyszałem o zbeletryzowanej biografii Michała Anioła autorstwa Irvinga Stone'a i jedno czego żałuję, to fakt, że nikt nie zachwalał tej książki na tyle mocno, żebym zdecydował się na wcześniejszy z nią kontakt. Książka jest bowiem rewelacyjna i blakną przy niej nawet, podobające mi się, pozycje z serii "bidwellowskiej". Kilkuletnie przygotowania autora do napisania jak najbliższej faktom historii jednego z najsłynniejszych twórców florenckich, zaowocowały powieścią, która mimo swej kilkusetstronicowej grubości czyta się sama. To rzecz pisana z pasją i to widać na każdej jej karcie.
Stone przedstawia artystę jako człowieka opętanego szałem tworzenia. W marmurze, kamieniu, drewnie. Pędzlem, dłutem, węglem. Jednocześnie kreśli postać dotykaną zwykłymi ludzkimi nieszczęściami. Brakiem matki i miłości ojca, nieszczęśliwą miłością, niedostatkiem. Skupia się na akcie tworzenia i próbuje przybliżyć czytelnikowi uniesienia, które są mu nieodłączne, a które odczuwa twórca. Zagląda w duszę Michała Anioła Buonarrotiego i powoduje, że czujemy, jakbyśmy uczestniczyli w powstawaniu jego dzieł. To wszystko na tle dramatów rozgrywających się w Italii na przełomie wieku XV i XVI, nierozerwalnie związanych z historią Michała Anioła i opisanych w równie mistrzowski sposób.
Książkę polecam, bo wspaniale przybliża postać człowieka uważanego za artystę wszechczasów. Od razu również mówię, że zawiodą się ci, którzy będą w niej szukali smaczku homoseksualnego skandalu.

PS. W trakcie czytania szperałem w Internecie, żeby zobaczyć Pietę, Dawida, to, co widziałem oczami wyobraźni. Rzeczywistość przerosła moje oczekiwania.
PS2. Czytane przeze mnie wydanie to "Czytelnik" z 1973. O ile się orientuję, wydano również wersję okrojoną.

"Frajerzy" Rafał A. Ziemkiewicz


"Frajerzy" to bardzo dobra lektura "kibelkowa". Nie chodzi mi bynajmniej o merytoryczną stronę książki. Jest to po prostu zbiór felietonów, które RAZ spłodził był na przestrzeni lat, i które w zdecydowanej większości dotyczą szeroko pojmowanej fantastyki i jej miejsca w literaturze. A krótka forma jaką jest felieton pozwala odpowiednio porcjować dawki podczas wizyt w "świątyni dumania", która dla młodego ojca bywa czasem jedynym miejscem, w którym może oddać się lekturze.
Ale do rzeczy. Pióro Ziemkiewicza słynie z ostrości i w przypadku "Frajerów" również można to zauważyć. Autor piersią broni swych przekonań i nie szczędzi złośliwości tym, którzy się z nim nie zgadzają. Nie obyło się też niestety bez osobistych wycieczek.
Jeśli miałbym jednym zdaniem streścić "o czym to", powiedziałbym: o inności literatury popularnej ze szczególnym uwzględnieniem sf-f. RAZ bierze w obronę książki przez większość krytyków i część czytelników uważane za dolinę intelektualną i pisane, jak się sądzi, dla kasy i pod publiczkę, żądną zakrwawionych mieczy, gwałconych księżniczek, czy intergalaktycznych romansów. Ponadto próbuje dowieść sztuczności podziału na fantastykę
rozrywkową i problemową, czyli inaczej rzecz ujmując nieambitną i tą z pretensjami do bycia Sztuką. Przy okazji zahacza też o inne obszary tzw. kultury popularnej.
Czytało się nieźle do pewnego momentu. Otóż, wcześniej rozrzucone po różnych pismach i rocznikach, felietony, zebrane w jednym miejscu okazały się, po zaaplikowaniu określonej dawki, dość monotematyczne i wtórne. Poza tym chcąc podejść do "Frajerów" należy posiadać przynajmniej podstawową wiedzę na temat polskiej i światowej fantastyki, bo autor rzuca tytułami i nazwiskami bez zbytniego wchodzenia w szczegóły: kto zacz.
Myślę, że z większą przyjemnością przeczytałbym "Frajerów", gdyby zbiór zawierał felietony tematyczne, w rodzaju "Mrocznych zamczysk" bądź "Skąd wziął się Sherlock Holmes (i jego czapka)". Takie, które są skondensowaną genezą pewnych zjawisk zachodzących w litpopie*, zawierających kilka ciekawostek czy jakąś anegdotę. Niestety RAZ upodobał sobie piętnowanie literackiego salonu (dotowani be, wolnorynkowi cacy), o czym pisze w co drugim kawałku.
Podsumowując. Warto poczytać, bo choć po pewnym czasie w głowie usłyszycie echo, to jednak paru ciekawych rzeczy o fantastycznym światku można się dowiedzieć. No i na zakończenie jest wywiad z Lechem Jęczmykiem.

PS. Ciekawe są poglądy autora na pożyczanie książek zawarte w "Jak i dlaczego zostałem trollem" :D

* Literaturze popularnej.

środa, 22 października 2008

"Los utracony" Imre Kertész


Książki Imre Kertésza leżały na mojej kupce "do przeczytania" wystarczająco długo, by nie skazić (mam nadzieję) mej opinii o nich szumem pt. "Literacka Nagroda Nobla 2002", którym to napisem atakuje nas okładka czytanego przeze mnie wydania*.
"Los utracony", pierwsza z przeczytanych, to kolejny głos przedstawiciela pokolenia, które przeżyło koszmar Holocaustu. A ponieważ problem Zagłady przenicowano na każdą możliwą stronę, nie spodziewałem się po "Losie ..." niczego nowego.
I rzeczywiście, pod względem fabularnym książka węgierskiego noblisty nie była żadnym zaskoczeniem. Wywózka z Budapesztu, transport wagonami bydlęcymi do Oświęcimia - Buchenwaldu - Zeitz i sam pobyt w obozach, przypominają lustrzane odbicie innych relacji. Oczywiście jest pełen indywidualizm opowieści, są osobiste szczegóły, ale ogólnie u Kertesza znajdujemy wszystko to, co w innych pozycjach obozowych.
Niemniej jednak pozostaje forma w jakiej to wszystko zostało nam podane. Kertesz uczynił narratorem nastolatka - Gvorava Kovesa i to jego, czasem denerwująco beznamiętna, opowieść wypełnia strony książki.
Mam dwojakie odczucia jeśli chodzi o ten zabieg. Z jednej strony, przyjmowanie przez chłopca wszystkich wydarzeń jako oczywistości, branie wszystkiego tak jak jest, bez gniewu, czy choćby jednego złego słowa dla oprawców, wzmagało grozę obozowej opowieści. Pokazywało w jak krótkim czasie młody człowiek pogodził się ze swoim losem, uznał go za coś normalnego i zapomniał o "losie utraconym", tym ze zwykłymi dla nastolatków problemami: pierwszym zauroczeniem, kłopotami rodzinnymi i innymi zwykłymi dla jego wieku sprawami. Jak szybko piekło stało się normalnością. Jak łatwo szczęście obozowe - przeżycie kolejnego dnia, dodatkowa porcja jedzenia, zastąpiło zwykłe młodzieńcze szczęście - pierwszy pocałunek, chłopięcą przyjaźń. Z drugiej strony ten brak gwałtowniejszej reakcji jest jakiś nienaturalny. Sprawia, że chłopiec zostaje odarty ze swojej chłopięcości, a staje się tylko autorskim wybiegiem, który miał sprawić, że "Los ..." stał się "arcydziełem prostoty"**
Książka to niewątpliwie dobra. Niestety, w powodzi książek poruszających temat Holocaustu, nie wyróżnia się. Sposób przedstawienia problemu, nie spowodował, że lekturze towarzyszyły żywsze, niż w przypadku innych pozycji, emocje. Niemniej polecam.

* "Los utracony" Imre Kertesz, WAB 2004 z serii "WAB w kieszeni".
** Okładka, tamże.